Cyrenejczyk

     Szymon Cyrenejczyk minął dopiero co bramę Efraimską, wracając do Jerozolimy i do swojego domu, kiedy na zakręcie drogi natknął się na straszliwy orszak trzech skazanych na śmierć, którzy w przeddzień Paschy szli w kierunku Golgoty. Gdyby Cyrenejczyk dostrzegł ten orszak z daleka albo domyślił się, że nadciąga, byłby uciekł przed przerażającym spotkaniem. Ten wieśniak, ciężko pracujący i łatwiej ulegający onieśmieleniu niż ciekawości, nie lubił zgromadzeń i zamieszania, w których łatwiej coś stracić niźli zyskać, a przede wszystkim odwracał wzrok od wszystkiego, co mogło przypominać mu o śmierci. Kiedy później dostrzegł, że na czele orszaku posuwają się pieszo lub konno rzymscy żołnierze, wzburzył się jeszcze bardziej.
     Nie chodzi o to, że nienawidził Rzymian - nie miał czasu, by czuć nienawiść do kogokolwiek, a zresztą taki czy inny władca musi być - ale instynktownie i z zasady nie chciał mieć nic do czynienia ani z władzami, ani z wymiarem sprawiedliwości, ani z wojskiem. Był człekiem prostym, rolnikiem biednym i zmęczonym, Żydem o ciasnych horyzontach i wyzbytym większych namiętności. Chciał żyć sobie spokojnie w swoim zakątku, żyć i dać żyć innym. Przerażały go trybunały i broń, gdyż instynkt podpowiadał mu, że przed jednymi i drugim nie miałby jak się bronić.
     Ale tego nieszczęsnego dnia nie zdołał się uchylić. Orszak przystanął. Jeden ze skazanych upadł niebezpiecznie na ziemię, gdyż nie był już w stanie utrzymać ciężkiego krzyża. Żołnierze wpadli we wściekłość i obrzucili go zniewagami. Szymon nie mogąc wyminąć ciżby, skrył się w wnęce bramy jednego z domów i robił, co mógł, by stać się niewidocznym, przeklinając w swym sercu nieszczęśnika, który jest przyczyną kłopotu i mitręgi. Ale wypatrzył go setnik rzymski. A widząc, że Szymon jest mocno zbudowany i nieśmiały, ręką i głosem przyzwał go do siebie. W pierwszej chwili Cyrenejczyk udawał, że nie o niego chodzi, i odwrócił wzrok w inną stronę. Ale żołnierz dopadł go:
- Hej, chłopie, czyś głuchy?
Wziął go za ramię i poprowadził do skazańca, który leżał na ziemi, zupełnie wyczerpany.
- Bierz na plecy ten krzyż - wrzasnął setnik.
     Szymon wiedział, że od takiego rozkazu nie może się uchylić. Niechętnie, wbrew swej woli, gniewnie prychając ułożył sobie na ramionach narzędzie śmierci i ruszył, pragnąc tylko, by gniew i zmęczenie jak najszybciej ustąpiły. Nie raczył nawet spojrzeć na skazańca, którego miejsce w pewnym sensie zajmował. Dostrzegł tylko ciało osuwające się ze zmęczenia i twarz zlaną potem przemieszanym z niteczkami krwi. Szymon nie mógł znieść widoku krwi, więc zaraz odwrócił spojrzenie i spokojnie ruszył dalej.
     Krzyż ciążył, ale Cyrenejczyk miał grzbiet jak muł i nogi jak atleta. A kiedy wracał myślą do drogi, jaką przebył nim dotarł do bramy Efraimskiej, zaprzątał głowę swoimi sprawami. Nie był zadowolony. Na jego poletku, w połwie drogi między Jerozolimą a Neftoach, będzię jeszcze więcej roboty. Wody brakowało, żuraw studzienny zepsuł się, myszy narobiły szkód w jęczmieniu. Ale był a wigilia Paschy, i Mikal, żona, przypomniała mu, żeby szybko wrócił do domu, a on wiedział już, z jak najgorszych doświadczeń, ile wrzasku i zniewag będzie kosztowało go spóźnienie. Wyszedł z domu z innego jeszcze powodu. Miał tego ranka udać się do starego Eliezara, który winien mu był kilka sykli i od wielu miesięcy obiecywał oddać pieniądze, ale ciągle nie mógł się na to zdobyć. Szymon bardzo potrzebował pieniędzy przed Paschą i już widział oczyma duszy, jakie przyjęcie zgotuje mu żona, jeśli także dzisiaj wróci z pustymi rękami.
     Był jeszcze inny powód tego, że stał się tego ranka taki gorliwy, a by l to powód może jeszcze poważniejszy niż pierwszy. Jego najstarszego syna, Aleksandra, dręczyła od wielu dni gorączka, która nie dawała chwili wytchnienia, poza krótkim okresem nad ranem, i całkiem go wyniszczyła. Szymon obiecał Mikal, że zrobi, co się da, by przynieść do domu czarną kurę, która wypatroszona w kształt krzyża i trzymana nad ogoloną głową chorego jest najpewniejszym sposobem na chroniczne gorączki. Ale nie udało mu się znaleźć takiej kury na wsi, a teraz nie zdąży już poszukać jej w mieście.
     Strapiony tymi przykrymi myślami, Szymon szedł szybkim krokiem pod wielkim ciężarem krzyża, którego prawie nie czuł na ramionach, tak bardzo chciał czym prędzej dotrzeć na miejsce kaźni. Kroki i głosy mężczyzn, szepty i płacze niewiast docierały do jego uszu, ale nie zamierzał odwracać się, a tym bardziej dowiadywać się czegoś o skazańcach. Słyszał, że jacyś starcy, którzy widzieli przechodzący orszak, mówili, iż chodzi o zbójców, i nie starał się dowiedzieć niczego więcej. Szymon przybył z rodzimej Cyreny do Jerozolimy niewiele lat wcześniej ze względów spadkowych, nie znał więc prawie nikogo w świętym mieście ani nie dbał o zawieranie nowych znajomości, a tym mniej uwagi poświęcał sprawom publicznym. Pole i dom stanowiły jego życie i nikogo nie kochał poza swoimi dziećmi. Dlatego też niewiele wiedział o tym, co zdarzyło się w ostatnich dniach, i uważał, że skazani byli po prostu pospolitymi przestępcami. Trochę był zły na najsłabszego z nich, na tego, który stał się przyczyną jego spóźnienia, ale ta złość nie przerodziła się w nienawiść.
- Za kilka godzin - myślał sobie - ten nieszczęśnik zapłaci męką i śmiercią także za tę swoją winę, która będzie już ostatnia.
     Przybyli w końcu na miejsce, na szczyt Golgoty. Zgromadziła się już wokół hałaśliwa ciżba. Szymon położył krzyż na ziemi i nie pytając o pozwolenie ani nie żegnając się z nikim, wypatrzywszy moment, kiedy żołnierze byli odwróceni tyłem, przemknął się między grupą ludzi a krzyżem, biegiem pomknął przez bramę Efraimską i ukrył się w opustoszałej Jerozolimie. W głowie skrzywdzonego poczciwca wypierały się nawzajem cztery przemożne obrazy: czarna kura na gorączkę, srebrne sykle od Eliezara, rozpalony i bredzący syn, rozwścieczona żona.
     W którą stronę najpierw! Zrobiło się już późno i był zmęczony. Dokuczało mu prawe ramię, obolałe i poobijane. Miłość do Aleksandra wzięła górę nad lękiem przed Mikal. Pragnął dowiedzieć się, jak ma się synek, ujrzeć go, coś dla niego zrobić. Dotarł do swojej ulicy, zbliżył się do domu. W drzwiach - a wiedział już o tym zanim jeszcze ją ujrzał - czatowała baczna i zagniewana żona.
     Biedny Szymon uświadomił sobie, że nikt nie uratuje go od burzy, którą zapowiadały już błyskawice lśniące w oczach Mikal. Była to niewiasta roztropna i dobra, gotowa znosić cierpienia i poświęcić się dla męża i dzieci, ale była też wybuchowa i przez to łatwo zapalała się gniewem i zaczynała jazgotać. Szymon przygotowany był na burzę i miał tylko nadzieję, że uprzedzi ją, podając jedno z tych usprawiedliwień, które powstrzymują najbardziej obrotne języki. Podszedł do żony i zanim zdołała otworzyć usta położył jej łagodnie dłoń na ramieniu, jedną z tych dłoni, które dotykały i ujmowały drewno przeznaczone dla Jezusa. Zdarzył się wówczas cud, cud nieoczekiwany. Mikal spojrzała mężowi w oczy i nagle złagodniała. I zamiast obsypać go obelgami, jak to zamierzała uczynić jeszcze przed chwilą, rzekła głosem, którego używała w dni spokojne:
- Jak się czujesz? Jesteś zmęczony? Chodź zaraz do domu. Nasz Aleksander ma się coraz gorzej.
     Szymon zdumiał się i nie potrafił wytłumaczyć sobie, jaka jest przyczyna tej nagłej i nigdy nie widzianej odmiany. Ale miłość do syna odwiodła go zaraz od tego zagadnienia. Wszedł do domu i pobiegł do izby Aleksandra.
     Chłopak leżał pół nagi na niskiem łożu i wydawało się, że śpi. Dyszał ciężko, całą twarz miał wilgotną i okrytą zatrważającymi cieniami, cieniem były oczy, nozdrza, zapadnięte policzki, smutne wykrzywienie warg. Obok niego siedział na ziemi brat, Rufus. Ledwie gorączkujący usłyszał, że ojciec wchodzi do izby, spojrzał na niego z wyrazem nieskończonej i trwożliwej nadziei.
- Jesteś moim ojcem i nie brak ci siły - zdawały się mówić jego oczy - dałeś mi życie i wyrwiesz mnie z objęć śmierci.
Szymon podszedł powoli do łóżka i długo wpatrywał się w synka. Milczenie przerwała Mikal:
- Czy przyniosłeś czarną kurę?
- Nie znalazłem, nie miałem czasu szukać. Opowiem ci wszystko później.
     Aleksander, który, opuszczony pośród mokrych od potu prześcieradeł, oddychał z trudem, chciał nagle się podnieść i Szymon pomógł mu. Synek położył mu wychudzoną dłoń na prawym ramieniu, na tym obolałym ramieniu, które uciskał ciężar krzyża Chrystusowego i spróbował się podźwignąć. Ale był bardzo słaby i to oparcie mu nie wystarczyło. Wtedy ojciec objął go oboma ramionami, przycisnął do piersi, uniósł wycieńczone ciało z matczyną troskliwością i pomógł usiąść na łóżku...
- Nie opuszczaj mnie - szepnął Aleksander.
     Objął mocno ojca, położywszy swe wychudłe dłonie na jego plecach. To dotknięcie do ramienia udręczonego pniem krzyża sprawiło Szymonowi ból, ale nie zdobył się na to, by odsunąć synka ani by uwolnić się z jego objęć.
     Wydawało się, że Aleksander cieszy się niezmiernie z tego, że jest tak złączony z ojcem. Miał uczucie, że odżywa, że z każdą chwilą czuje się lepiej, że staje się kimś innym. Stojąca nieco na uboczu Mikal patrzyła z miłością na ojca i syna, obejmujących się ramionami. Nie było już słychać mozolnego oddechu chłopca. Chory powoli zasnął z głową opartą na ramieniu Szymona. Ten zaś, nie chcąc go obudzić, z pełną miłości cierpliwością znosił ucisk słodkiego ciężaru na obolałe ramię. Trwali tak przez jakiś czas jeden w objęciach drugiego. Nagle Aleksander obudził się i wydawał się całkiem odmieniony. Oczy miał prawie przejrzyste, zniknął bez śladu pot. Mikal rzuciła się do syna i dotykała jego czoła i policzków, macała pierś i ramiona.
- Szymonie! - wykrzyknęła. - Szymonie! Nasz Aleksander jest uzdrowiony! Już się nie poci, nie jest rozpalony! Chwała Najwyższemu!
     Biedaczka to śmiała się z ukontentowania, to płakała z radości - nie wiedziała już, co ma robić. Głaskała po twarzy osłupiałego męża, to znów okrywała pocałunkami twarz wskrzeszonego syna. Ta straszliwa gorączka, która trwała od bez mała dwóch tygodni, opierała się wszystkim środkom naturalnym i magicznym, i miała już strawić ich pierworodnego syna, i zabrać mu życie, została uleczona i pokonana w ciągu kilku chwil. Szymon dotknięciem dłoni i ramienia przywrócił życie umierającemu. Ale dziwne wydarzenia tego nadzwyczajnego dnia nie skończyły się na tym. Zanim zapadła noc przybył Eliezer, stary i uparty dłużnik, który nigdy nie wchodził do tego domu i zawsze, od czasu pożyczki, unikał, jak tylko mógł, Szymona. Ten zaś, widząc go przed sobą z wyrazem dobroci na twarzy, nie wierzył własnym oczom. Eliezer oznajmił, że nie chce świętować Paschy ze świadomością, iż ciąży na nim dług, że wie, jak bardzo Szymon potrzebuje pieniędzy, że przeprasza za zwłokę, ale zawinili inni, którzy nie zapłacili mu w ustalonym czasie, że tysiąckrotnie dziękuje mu za dobrodziejstwo i cierpliwość. Dobył zza pazuchy zawiniątko ze srebrnymi półsyklami, przeliczył je, podał i pozdrowiwszy wszystkich mieszkańców domu, nawet Aleksandra i małego Rufusa, wyszedł.
     Kilka dni później, kiedy już minęła Pascha, Szymon postanowił pójść na swoje pole i towarzyszył mu Aleksander, który był zdrowszy i piękniejszy niż dawniej. Zaczęli kopać dół z myślą o założeniu nowej studni z wodą deszczową, by zaradzić jakoś na jałowość tego miejsca. Ojciec kopał motyką, a syn lekkim rydlem wyrzucał na kupę mączystą i suchą ziemię.
     Pod wieczór, kiedy mieli już zakończyć pracę, motyka Szymona brzęknęła dźwięcznie i ostro, jakby uderzyła o garnek. Szymon pochylił się i zaczął grzebać rękami w poruszonej ziemi, a wreszcie wydobył wielki, pękaty dzban ważący więcej niż gdyby był z czystego brązu. Odłupał motyką krótką szyjkę i oto oczom Szymona i Aleksandra ukazał się radosny blask złota, które było długo pogrzebane i zdawało się cieszyć tym, że znów zobaczyło słońce, swego brata.
     Były to stare monety, nieznane Szymonowi, oraz wielkie złote pierścienie, masywne naszyjniki, klamry z filigranu, pieczęcie i zapinki. Musiał to być skarb ukryty przez jakiegoś przerażonego bogacza, kiedy Asyryjczycy oblegali Jerozolimę w czasach króla Jojakima.
     Szymon drżącymi rękami zebrał najdokładniej jak mógł naszyjniki i monety w chustę, którą zawsze nosił przy sobie, by rozłożyć do posiłku, zagrzebał najlepiej jak mógł dzban, zalecił synowi, by nikomu nie powiedział o znalezisku, i wielkimi krokami powrócił czym prędzej do Jerozolimy. Zawołał do izby żonę i pokazał jej nowy, niewiarygodny owoc ich pola.
     Mikal, która była bardziej wybuchowa, ale i roztropniejsza niż mąż, zaczęła myśleć, że te niezwykłe uśmiechy szczęścia, raczej cuda niż szczęśliwe wydarzenia, nie mogą być naturalne i przypadkowe, ale objawiają zamysł mocy ponadludzkiej. Ale z drugiej strony nie umiała odgadnąć, w czym rzecz. Zauważyła tylko, że te osobliwe wydarzenia są chyba związane z obecnością i wpływem Szymona. Ona nie odgrywała tu żadnej roli. Szymon bez jednego słowa uśmierzył jej gniew, Szymon uzdrowił syna, do Szymona przybył Eliezer i Szymonowi przyszło do głowy, żeby kopać studnię właśnie w miejscu kryjącym skarb. Bóg wspierał i ratował Szymona, a zatem - pomyślała niewiasta - Szymon dokonał jakiegoś dzieła miłego Bogu. Ale jakiego?
     Mikal szanowała w mężu człowieka pracowitego i łagodnego, ale nie miała wygórowanego mniemania o jego roztropności i zapale religijnym. Szymon był dobrym Żydem, ale wcale nie lepszym niż inni wierni. Żył dla siebie, szorstki i jednocześnie nieśmiały, brakowało mu woli i okazji, by dokonać jakichś braterskich czynów. Niemniej Mikal wypytała wiele razy męża, starając się wydobyć z niego to, czego nie pamiętał albo nie chciał powiedzieć. Ale z całego jej śledczego trudu wynikało to tylko, że owego piątkowego ranka Szymon niósł na ramionach przez kawałek drogi krzyż jakiegoś skazańca. Ale ponieważ nie zrobił tego dobrowolnie i z litości - a nawet starał się uniknąć niechcianego trudu - ale z rozkazu rzymskich żołnierzy, nie mógł być to czyn zasługujący na takie cudowne łaski. Mikal, jak przystało na niewiastę roztropną, pogodziła się z tajemnicą.
- Skoro Bóg ma nas w swojej pieczy i upodobał nas sobie - rozważała - widać wie, co robi, i nikt nie może odgadnąć, jakie są Jego powody. Możemy tylko chwalić Najwyższego i składać Mu dzięki.
     Szymon ukrył skarb w domu i żeby nie wzbudzać zaciekawienia ludzi, prowadził takie samo życie, jak zawsze. Pewnego dnia, kiedy pracował sam na swoim polu, dwa miesiące albo dłużej po obchodach Paschy, zobaczył obok siebie dwa nieruchome cienie. Podniósł wzrok. Byli to mężczyzna i niewiasta. Niewiasta nie była już młoda, ale rzucało się w oczy, że niegdyś musiała być piękna i że była to ta przejrzysta, czysta i oczyszczająca uroda, która jaśnieje częściej w wizjach niż w twarzach synów człowieczych. Wydawała się uduchowiona wskutek cierpień, które są istotą życia stworzenia i rozświetlają je słodziej i pewniej niż szczęście. Jej doskonałe rysy były jakby owiane, ale nie zniekształcone tym szlachetnym smutkiem, a czarne i wielkie oczy były przyćmione, ale nie zgaszone tą spokojną rozpaczą. Mężczyzna natomiast był młodziutki, ale powagę i wygląd prawie uroczysty nadawał mu anielski smutek oblicza. Szymon patrzył na nich zdumiony, stojąc w bruździe tak zmieszany, że nie śmiał spytać, czego od niego chcą. Przemówił młodzieniec:
- Czy ty jesteś Szymonem zwanym Cyrenejczykiem?
- Tak jest.
- Czy to ty byłeś tym człowiekiem, który w dzień poprzedzający ostatnią Paschę, został powołany, by wziąć na ramiona krzyż Jezusa z Nazaretu?
     Szymon zastanowił się chwilę zanim odpowiedział, potem jego podejrzliwa małoduszność wzięła górę.
- Nie wiem, o jakim krzyżu mówisz - odparł. - Ja niczego nie niosłem. Tego dnia pracowałem na swoim polu i nic nie widziałem.
- Czy jednak wracając do Jerozolimy nie natknąłeś się na orszak, który piął się na Golgotę?
- Powiedziałem ci już, że nikogo nie spotkałem. W każdym razie nie przypominam sobie.
- Nie słyszałeś nigdy o Mesjaszu Jezusie, który umarł na krzyżu?
- Spędzam całe dni na polu i zajmuję się moimi sprawami. Nie mieszam się do tego, co dzieje się na świecie, ni do tego, co powiadają ludzie. I nigdy nie słyszałem o tym Jezusie, o którym mi powiadasz.
Przemówiła wtedy niewiasta:
- Szymonie, Szymonie, przypomnij sobie dobrze, nie kłam, nie lękaj się niczego. Ten Jezus był moim Synem i przybył, by zbawić także ciebie. Skoro pomogłeś Mu nieść krzyż tego strasznego dnia, nigdy o tobie nie zapomni i da ci dowody swojej wdzięczności, jeśli nie dał ci ich dotąd. Dwaj z naszych przyjaciół, którzy szli za skazańcami, rozpoznali cię i powtórzyli nam twoje imię. Czemu chcesz ukryć prawdę? Nie przyszliśmy tu, by uczynić ci coś złego. Przyszłam do ciebie, by podziękować ci, by pocałować twoją wspierającą dłoń. Czemu tak się lękasz?
     Szymon słuchał ze spuszczonym wzrokiem, gdyż nie mógł znieść przenikliwego spojrzenia Matki Bolesnej. Gdyby spojrzał Jej w twarz, nie oparłby się. Ale nie spojrzał. Wzięły górę wieśniacza nieufność oraz wstyd, gdyż musiałby przyznać, że skłamał.
- Nie, to nie byłem ja. Pomylili mnie z kim innym. Nie niosłem krzyża, nic nie wiem o waszym Jezusie.
- Rumienię się za ciebie, Szymonie, i boję się o twój los - podjął młodzieniec Jan. - Nie wiesz, co mówisz, nie wiesz, co odrzucasz. Niosłeś brzemię Syna Boga i wstydzisz się tego. Pomyśl dobrze, Szymonie, postaraj się sobie przypomnieć. Nie wypieraj się najpiękniejszej chwili w swoim życiu.
     Szymon zabrał się z powrotem do dziobania ziemi motyką i nie powiedział już ani słowa. Dwa zbolałe cienie postały jeszcze kilka minut w pobliżu milczącego tchórza, a potem bez słowa zniknęły.
     Cyrenejczyk przypomniał sobie teraz wszystkie cuda, które od dnia z krzyżem zaskakiwały go i radowały, i prawie pożałował, że odpowiedział w ten sposób, pozwalając, by od początku owładnął nim ten wiejski strach przed odpowiedzialnością. Ale teraz było już za późno, by zawrócić i wszystko naprawić. Po powrocie do domu nie powiedział nic żonie o tej rozmowie, lękając się, że zostanie zganiony za małoduszne udawanie, ale niewiele czasu minęło i zatrzymał go na drodze jakiś nieznajomy, zadając to samo pytanie, co przedtem Jan. I tym razem Szymon zaprzeczył i zaprzeczał za każdym razem, kiedy inni, uczniowie albo nieprzyjaciele Jezusa, pytali go o ten dzień i o krzyż.
     W końcu Szymon, bądź dlatego, że chciał w spokoju radować się znalezionym skarbem, bądź dlatego, że znudziło mu się powtarzać ciągle te same kłamstwa, by pozbyć się ciekawskich, postanowił opuścić Jerozolimę. W wielkiej tajemnicy przetopił zło- to na sztabki, sprzedał pole oraz dom i wraz z żoną i synami ruszył do stolicy cesarstwa.
     W Rzymie życie Cyrenejczyk odmieniło się całkowicie. Wieśniak stał się bankierem. Skarb z pola w ciągu kilku lat został pomnożony dzięki zapobiegliwej przemyślności Szymona. Bogactwo sprawiło, że podniósł głowę i nabrał odwagi, w tym kłębowisku Żydów w diasporze czuł się swobodniej niźli w mieście Świątyni. A w synagodze zasiadał na jednym z najbardziej honorowych miejsc.
     Ale w rodzinie doszło do głębokiego przewrotu duchowego. Mikal poruszyły i zniewoliły przemożne nauki niejakiego Pawła z Tarsu i stała się chrześcijanką. Aleksander i Rufus, młodzieńcy szlachetni duchem, poszli w ślad matki i w ten sposób dom Szymona stał się jednym z tych miejsc, gdzie najczęściej gromadzili się chrześcijanie.
     Cyrenejczyk z natury lękliwy i mało skłonny do wszelkich nowinek, nie chciał przystąpić do nowej sekty i wielokrotnie odmówił przyjęcia chrztu. Mikal, spokojniejsza niż niegdyś, ubolewała nad tym, ale tolerowała upór męża. Szymon zresztą nie żywił żadnej niechęci do nowej wiary i trochę z konieczności, a trochę ze skłonności częściej rozmawiał z chrześcijanami niż z tymi Żydami, którzy pozostali wierni Świątyni.
     Wydała się historia piątku i krzyża. Bracia, którzy co jakiś czas przybywali z Jerozolimy, również w Rzymie roznieśli pogłoskę, że Cyrenejczyk w pewien sposób uczestniczył w męce Pana. Niektórzy z nowych wyznawców, pragnąc za wszelką cenę uzyskać nowe informacje od naocznego świadka, zaczęli nękać Szymona, żeby opowiedział wszystko. Jaki byt Jezus? Jakie słowa wypowiedział, kiedy okryty potem i krwią szedł Drogą Cierpienia?
     Szymon najpierw uchylał się, ale w końcu zabrakło mu sił, żeby zaprzeczać. Dostrzegł, że chrześcijan jest z każdym dniem więcej i że mają coraz większe znaczenie, że uczeni faryzeusze, jak Paweł, nie wstydzą się zostać apostołami nowego Boga, i myślał, że najdroższe mu istoty, żona i synowie, wchodzą w skład młodego Kościoła.
     Zaczął wtedy mówić, opowiadać, i jak to bywa, kiedy ktoś spostrzeże, że słuchają go chciwie jakby był wyrocznią, począł wyolbrzymiać i zmyślać. Wielu wiernych udawało się do domu Cyrenejczyka by usłyszeć, jak opowiada wspomnienia z tego piekielnego i Boskiego dnia, a on, dawniej tak powściągliwy, powoli zaczął znajdować w tym upodobanie. Próżność przeważyła nad dawną nieśmiałością i jeśli tyle lat o tym kłamał ze strachu, że się narazi, teraz kłamał przez pychę. Twierdził oto, że z własnej woli zaczepił żołnierzy, mówiąc, iż chce nieść krzyż Chrystusa, nie wezwany zgoła rozkazem, ale z litości nad zbolałym skazańcom. Dodawał, że Chrystus spojrzał mu w oczy z nieskończoną wdzięcznością, a kiedy doszli na Golgotę, rzekł mu:
- Idź, Szymonie, Ja ujmę ci z ramion brzemienia. I opowiadał, jak Jezus dotrzymał obietnicy poprzez cuda, które począwszy od tego dnia wygoniły z jego domu wszelki cień śmierci i ubóstwa. Opowiadał z najdrobniejszymi szczegółami o rysach twarzy Syna Dawidowego i niewiast, które z płaczem szły za Nim aż do ukrzyżowania.
Cyrenejczyk, chociaż nie był chrześcijaninem, stał się jednym ze znacznych ludzi w rzymskim Kościele, świadkiem - jak powiadano - który w końcu przyjmie prawdziwą wiarę i krzyż Chrystusa.

     Minęło w ten sposób Szymonowi kilka lat radosnych i spokojnych, aż nadszedł ten straszliwy rok 64, który ujrzał początek bezbożnych prześladowań chrześcijan. Między pierwszymi zatrzymanymi znalazł się wraz ze swoją rodziną Szymon Cyrenejczyk. Daremnie nieszczęsny zdzierał sobie gardło krzycząc i przysięgając, że nie jest chrześcijaninem; nikt mu nie wierzył. Żona, synowie i przyjaciele byli chrześcijanami, jego dom był miejscem spotkań chrześcijan, on sam rozpowiadał dokoła, że niósł na ramionach krzyż Chrystusa. Wszystkie dowody byty przeciwko niemu i nie chcieli za żadną cenę przywrócić mu wolności.
     Pewnego wieczoru, mimo dzikich krzyków, nieszczęśliwy Szymon z Cyreny został jako chrześcijanin powieszony na krzyżu nasyconym smołą i spłonął niby pochodnia, by oświetlić ogrody Nerona.

Giovanni Papini, Leggende cristiane, Milano 1963, s. 560-569