Cisza o cichociemnych

Cichociemni, Związek Walki Zbrojnej, Armia Krajowa, Kedyw, Polska Walcząca… Dziś to nazwy ledwo kojarzone z lekcji historii, a w rzeczywistości kryją one życie ludzi, dzięki którym mogę pisać ten artykuł...
Początki
     Wszystko wzięło się z niezłomnego ducha walki. Po porażkach pierwszych miesięcy II wojny, światowej większość sił zbrojnych różnymi drogami zaczęła się formować we Francji, a później – po porażce Paryża – w Wielkiej Brytanii. Żołnierze nie pozostawali bierni i chcieli walczyć. Szybko uruchomiono kanały łączności z ojczyzną. Początkowo drogami lądowymi piechota przedzierała się przez linię wroga do Warszawy. Potem uruchomiono innowacyjne wówczas przerzuty spadochroniarzy.
     Tak w lutym 1941 r. zaczęła się historia Cichociemnych. To początek organizowania się szeregu osób, także cywili. W walkę angażowali się oficerowie, instruktorzy, polscy i brytyjscy lotnicy, żołnierze placówek odbiorczych, radiotelegrafiści, fałszerze dokumentów, „ciotki”, sprzedawcy kwiatów oraz wielu innych. WNo i wreszcie żołnierze z polskich baz w Szkocji, którzy znikali w do końca niewyjaśnionych okolicznościach – po cichu i w ciemnościach (stąd ich nazwa). Specjalny oddział VI werbował kandydatów, którzy byli proszeni na rozmowy w tajemnicy. Oferowano im skok do kraju, ale zawsze na zasadzie dobrowolności – każdemu zostawiano czas do namysłu.

Przerzut i asymilacja
     Gdy odpowiedź była pozytywna i zatwierdzona przez szefa oddziału, następowało szkolenie – zarówno spadochroniarskie, jak i specjalne, na potrzeby funkcji pełnionej po zrzucie w ojczyźnie (np. specjalista wywiadu, telegrafista, fałszerz dokumentów, fotograf, lekarza). Mogliśmy tutaj liczyć na pomoc Brytyjczyków i Włochów.
     Po wyszkoleniu należało już tylko czekać na odpowiedni rozkaz. Wsiadało się dow samolotu, często był to legendarny „Liberator”, którym należało przedrzeć się za linię wroga, pokonując niemieckie myśliwce i obronę przeciwlotniczą. Nad ojczyzną następował zrzut, po którym niezwłocznie należało zatrzeć ślady, dostać się na „melinę”, gdzie czekała polska kaszanka, bigos czy jajecznica ze skwarkami.
     Rzeczywistość bazy szkockiej i okupowanego kraju była skrajnie różna, dlatego w dostosowaniu się pomagały tzw. „ciotki”, czyli kobiety, które mieszkały z Cichociemnymi i uczyły ich, jak nie narażać się na obserwację w okupowanym kraju itd. Tak kończyła się faza „importu”. Teraz można było spodziewać się rozkazów i zabierać się do wykonywania zleconych zadań – aż do zmiany losów wojny.

Między młotem a kowadłem
     Rok 1944 r. przyniósł Cichociemnym bardzo wiele zmian. Niemcy byli w odwrocie i powstało pytanie, co zrobić wobec Związku Radzieckiego. Dowódcy wiedzieli, że muszą być bardzo ostrożni – rozkazy dotyczyły wzmożonej uwagi, ale nigdy bezpośredniej walki. Na początku 1945 r. gen. Okulicki podjął decyzję o rozwiązaniu AK, która dla wielu jej żołnierzy oznaczała koniec walk, a dla innych stała się etapem starć z kolejnym wrogiem. Zapłacili za to ogromną cenę – prześladowania, tortury, internowania w głąb Rosji, pozbawienie dobrego imienia, wszystkiego, o co walczyli i, co najgorsze – usłyszeli oskarżenia o zdradę ojczyzny i działalność terrorystyczną.
     Piszę ten artykuł bardzo interesownie – czuję się zobowiązany, by spłacić mój osobisty dług wobec nich – Cichociemnych i żołnierzy wyklętych. To, co działo się z naszymi bohaterami po 1944 r. jest dla mnie najczarniejszą kartą naszej historii i tkwi we mnie jak zadra, którą niełatwo usunąć. Mam nadzieję, że choć trochę spłacę swój dług wdzięczności...

Tomasz Wierzbicki