Bóg zabrał się za mnie obiema rękami

     Któż z Was, gdy ma sto owiec, a zgubi jedną z nich, nie zostawia dziewięćdziesięciu dziewięciu na pustyni i nie idzie za zgubiona, aż ją znajdzie? A gdy ją znajdzie, bierze z radością na ramiona i wraca do domu; sprasza przyjaciół i sąsiadów i mówi im: „Cieszcie się ze mną, bo znalazłem owcę, która mi zginęła”. Tak samo w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia (Łk 15,4–7).
     Ile razy słyszę tę przypowieść, robi mi się tak jakoś cieplej na sercu, bo to jest tak bardzo o mnie... Przed dwoma laty byłam zagubioną owieczką, która, co gorsza, wcale sobie nie zdawała z tego sprawy...
     Byłam wychowywana w głęboko wierzącej rodzinie; od wczesnego dzieciństwa chodziłam do kościoła w każdą niedzielę; modliłam się; jako nastolatka zaczęłam jeździć na rekolekcje... W moim katolickim liceum byłam stawiana za wzór rówieśnikom...
     Jednak w rzeczywistości moje nastoletnie życie dalekie było od tego, co słyszałam w kościele, od tego, co prezentowali moi Rodzice. Grałam narzuconą mi przez otoczenie rolę, wikłając się w siatkę pozorów, bo moja religijność zaczęła być czymś strasznie powierzchownym, stylem życia przejętym z rodzinnej tradycji, „bo tak wypada”. Coraz bardziej dusiłam się w tym wszystkim, oddalałam się od Boga z dnia na dzień... Tak widzę to z perspektywy czasu, ale gdyby ktoś próbował mi na to zwrócić uwagę kilka lat temu, oburzyłabym się, bo dla mnie wszystko było okay – uważałam się nawet za lepszą od wielu osób z rówieśniczego grona...
     Ciągłe domowe awantury, łzy Rodziców z mojego powodu i chwilami odzywające się wyrzuty sumienia, że może to jednak jest moja wina, że przecież jestem w stanie nad sobą pracować, że nie wolno mi zwalać wszystkich kaprysów na „trudny wiek”, który jakoś ciągle nie mógł się skończyć... Niby czułam się szczęśliwa (przecież miałam tyle powodów do prawdziwego szczęścia: wspaniali Rodzice, w których zawsze miałam oparcie, kochająca Rodzina, zero obiektywnych problemów – a jednak wiecznie byłam niezadowolona, w moich oczach było coś, co przerażało wiele osób, na twarzy coraz rzadziej gościł szczery uśmiech...).
     Zaczęłam coraz bardziej dostrzegać, że moja dziecięca wiara gdzieś uciekła, czułam wokół siebie pustkę... Po każdych wakacyjnych rekolekcjach przyrzekałam sobie, że coś się zmieni w moim życiu, że będę bliżej Boga. Każde rekolekcje miały być wielkim nawróceniem, a ostatecznie stawały się wielką farsą, która po kilku tygodniach kończyła się fiaskiem, powrotem do starego życia, do starych problemów, a nawet do jeszcze gorszych... Wciąż słyszałam od Rodziców, że trzeba oddać życie Panu Bogu na 100%, że On nie chce ochłapów, że nie można usuwać Go na margines, ale ja ciągle miałam takie miejsca w życiu, do których nie potrafiłam Go wpuścić i żyłam na swój sposób; w pewnym momencie – mimo że regularnie chodziłam na Msze Święte! – uznałam, że w zasadzie nie wierzę w Boga i że wcale nie wiem, czy On naprawdę istnieje...
     Moi Rodzice modlili się, żeby Pan Bóg wreszcie zwyciężył w moim sercu, żeby znalazł się ktoś, kto będzie potrafił mi pomóc, bo oni byli bezradni, tracili ze mną kontakt (poza najbliższą Rodziną nikt nie miał o tym najmniejszego pojęcia).
     Dla każdej duszy Bóg ma dwie ręce, używa ich jednak na różne sposoby w poszczególnych przypadkach; bowiem każda dusza jest inna. Podbój każdej duszy jest między Bogiem a nią grą bardzo osobistą, która nie powtarza się nigdy identycznie; nie może się bowiem nigdy powtórzyć dokładnie ani dusza, ani jej historia.
     Są dusze, które pozwalają się pochwycić ręką prawą. Wobec innych działają na przemian lewa i prawa, obie boskie ręce. A są dusze, wobec których, gdy nie powiodło się ręce prawej, Bóg musi użyć lewej ręki gruntownie (R. Cue Romano, Mój Chrystus połamany, s. 41–45).

     Dotarłam do tej książki kilka miesięcy po tym, o czym piszę, i dopiero dzięki niej zrozumiałam, że Bóg mówi do każdego takim językiem, jaki ten ktoś zrozumie najlepiej. Zakochałam się bez pamięci, byłam gotowa na wszystko dla tego chłopaka: stał się dla mnie najważniejszy na świecie, zastąpił autorytet Rodziców, stał się moim bożkiem... Za swój najważniejszy cel uznałam to, żebyśmy byli razem. Dopóki zamki moich marzeń budowane na piasku stały, wszystko było w porządku – nawet moja wiara się podbudowała, układy z Rodzicami były lepsze – wszystko było dla NIEGO. Cały świat był podporządkowany JEMU...
     Okazało się, że On był „lewą ręką”, którą Pan chciał mnie zdobyć dla siebie, bo po prawie trzech latach złudzeń wszystko się zawaliło: nagle stało się dla mnie jasne, że jestem dla niego tylko dobrą koleżanką... Zaczęłam się żarliwie modlić, żeby Pan Bóg mi tego nie robił, żeby mi go nie zabierał, że wszystko oddam, byleby tylko ON mnie pokochał. Potem przyszła ogromna złość na Boga i bunt, bo moje marzenie pozostało niespełnione.
     Ta straszna złość, niesamowita rozpacz, ten spadek na dno były moim ocaleniem. Dzięki Rodzicom na mojej drodze stanął Ksiądz, który zabrał na rekolekcje mnie: zbuntowaną, rozgoryczoną, obrażoną na Boga i wszystko, co wokół, przekonaną, że cały mój świat legł w gruzach... Równocześnie z całą mocą zaczęło do mnie docierać, jak jałowe i puste było do tej pory moje życie, że marnowałam dzień za dniem, że jestem odgrodzona murem od wszystkich ludzi, że znalazłam się bardzo blisko dna, że się pogubiłam... Tak bardzo pragnęłam, żeby coś się w moim życiu zmieniło, żeby Pan Bóg je przemienił tak naprawdę, tak o 180 stopni. Na to Bóg tak długo czekał: żebym poczuła się kompletnie bezradna, żebym rzeczywiście uznała, że tylko ON może mi pomóc, żebym całym sercem zawołała o pomoc...
     Pojechałam na rekolekcje, gdzie miałam opiekować się dziećmi z rodzin uczestniczących w pierwszym stopniu oazy rodzin. Pojechałam tam, by pomagać innym, ale te rekolekcje zmieniły moje życie. Jechałam z błaganiem, by Bóg coś zrobił z moim życiem, a równocześnie nie potrafiłam wierzyć, że to jest możliwe... Pierwsze cztery dni rekolekcji były bardzo ostrą walką. Rodzice wciąż nade mną czuwali przez modlitwę i zjawili się ludzie, którzy znaleźli drogę do mojego serca i sprawili, że uwierzyłam w Bożą Miłość całą sobą i przyjęłam Chrystusa do swojego życia, tak naprawdę, bez zastrzeżeń... To był tak przełomowy moment, że pamiętam nawet datę – 18 lipca 2001.
     W malutkim kościółku wszyscy przyjmowali Jezusa do swojego serca, do swojego życia, do swoich rodzin, a ja do samego końca kłóciłam się z Bogiem: „Nie będę Cię oszukiwać po raz kolejny. Dość mam tej farsy! Nie jestem w stanie oddać Ci mojego życia. I tak wiem, że nic się nie zmieni, że po rekolekcjach będę żyć znowu tak samo...” I wtedy zrobiłam zakład pewna swojego zwycięstwa (podczas tego obrzędu, jeśli się chciało zawierzyć Panu, trzeba było podejść do ołtarza i uklęknąć – wszyscy byli przejęci, przeżywali tę wielką chwilę): powiedziałam w sercu: „Jeśli teraz ktoś podejdzie do mnie i powie, że ze mną tam uklęknie, to, Boże, wygrałeś”. Byłam przekonana o tym, że nic się nie wydarzy i wtedy jeden z „wujków” podszedł do mnie i podał mi rękę, żebym poszła z nim do ołtarza! W tym momencie zaczęły mi kapać łzy z oczu – pierwsze od bardzo dawna szczere i nieopanowane łzy: coś we mnie pękło, coś się złamało, zapora, którą stawiałam Bogu, nie wytrzymała ogromu Jego Miłości... W sercu krzyczałam: WYGRAŁEŚ!!! Nie umiałam przestać płakać, a nawet nie próbowałam: to był przełom w moim życiu, to było poczucie Jego Obecności, tak namacalne, że nie mogłam dalej uciekać, nie mogłam się wahać, wiedziałam, że ON tam jest, że ON mnie kocha, że On czeka, że Mu na mnie zależy – to było odkrycie, które po prostu zwala z nóg, które przemienia cały dotychczasowy sposób myślenia. Kto tak mocno doświadczy Boga, nie może dalej żyć, jakby nic się nie stało; po prostu MUSI zdecydować się tak na 100% opowiedzieć po stronie Boga, pozwolić Mu kierować sobą, uwierzyć Jego Miłości!
     Nie wiem, co wtedy mówiłam – to Duch Święty mną kierował; wiem tylko, że byłam szczęśliwa, jak nigdy w życiu. Wiedziałam, że zaczynam od nowa, że zaczynam nowe życie. Pojęcia nie miałam, co będzie dalej, ale wiedziałam, że będzie inaczej, że wszystko się zmieni, bo On jest ze mną, bo mnie nie opuści, bo pomoże mi wszystko odbudować; że nie będzie tak, jak do tej pory; że nie będzie już powrotu do dawnej rzeczywistości, burzącego wszystkie dobre postanowienia; że nie będzie kolejnych zmarnowanych rekolekcji.
     Czułam się tak bardzo kochana przez Boga. Nagle zniknęły wszystkie problemy; czułam się tak wypełniona miłością! Wszelkie dawne żale do Boga wydały mi się tak śmieszne i głupie wobec Jego ogromnej Miłości! On uleczył wszystko, co było złe, co bolało – pokazał właściwą drogę... Zaczęłam nowe życie: nikt z tych, którzy znali mnie wcześniej (w tym moja Rodzina) nie poznawali mnie. Byłam odmieniona, w oczach miałam nowy, nieznany im blask. Przemieniła mnie decyzja, którą podjęłam tamtej nocy, że chcę iść z Nim. Odzyskałam wiarę, bo to już stało się MOJĄ wiarą, nie tą odziedziczoną po Rodziców, ale świadomie wybraną. I choć upadam, TRWAM, bo taką decyzję podjęłam – po prostu nie mogłam inaczej, gdy Dobry Pasterz przedarł się przez wszystkie mury i ciernie i wyciągnął ramiona: byłam już tak zmęczona samotną wędrówką i w głębi serca tak za Nim tęskniłam, że pozwoliłam się wziąć na ręce i zanieść do wszystkich grzecznych owiec...
     Pan dał mi na tych rekolekcjach jeszcze jedno potwierdzenie, że nie uległam złudzeniom, że On naprawdę na mnie czekał, że to wszystko było Jego Planem, i że Jego serce tak bardzo się raduje. W trzynastym dniu rekolekcji każdy z uczestników oraz animatorów miał losować fragment z Pisma Świętego. Kiedy otworzyłam swoją karteczkę, zabłysnęły mi w oczach łzy: to była Przypowieść o odnalezionej owieczce, to było zdanie Cieszcie się ze mną, bo znalazłem owcę, która mi zginęła. Dziś, kiedy sobie przypominam entuzjastyczną reakcję całej kadry animatorskiej, wiem, że to był cudowny „Boży spisek”, że wszyscy wiedzieli, co się we mnie działo, jaka wielka walka – i że Pan w końcu zwyciężył: CHWAŁĄ MU ZA TO: cud tamtych rekolekcji trwa nieprzerwanie od dwóch i pół roku, a ja wspominam często tamten czas, który mnie ocalił...
     W październiku, dwa miesiące po tamtych rekolekcjach, przyszły mi do głowy pewne słowa, które zapisałam, i którymi chcę się podzielić z czytelnikami eSPe: to taka „Moja przypowieść o odnalezionej owieczce”:
Jaki jest
MÓJ
Bóg?
Patrzę w niebo
i widzę
jak się uśmiecha
do mnie
odnalezionej owieczki
której opatrzył
poranione
łapki
i załatał
poszarpane futerko
Pewnej letniej nocy
wziął na ręce
swoją córeczkę
kapryśną zbuntowaną
lecz ze wszystkich najgrzeczniejszych
ukochaną najmocniej
I powiedział
Po co dalej
tak głupio żyć
Uparciuszku – przed Miłością moją
uciec nie zdołasz
Więc po co
dalej cierpieć
i płakać
Otarł moje
łzy
i naznaczył pocałunkiem
bym na wieki
wiedziała
że jestem
JEGO DZIECKIEM...

Z Bogiem! I pozwólcie się odnaleźć, bo naprawdę warto!!!

Majka
Czytelnia: