Bóg zemnie nie zrezygnował

     Zostałem ochrzczony, przyjąłem I Komunię Świętą i przystąpiłem do Sakramentu Bierzmowania. Te sakramenty były kamieniami milowymi w moim życiu. I Komunia Święta, którą przyjąłem 27 maja 1990, to był błysk światła w mojej głowie, błysk dający świadomość.
     Rok 1990 to także okres burzy politycznej w Polsce. Doskonale pamiętam puste półki w sklepie oraz potajemną rozmowę z moim tatą. Było to w K. Zapytałem, dlaczego na rynku jest tak dużo Rosjan. Dowiedziałem się wtedy, co to był komunizm i co tak naprawdę oznaczają uśmiechające się twarze radzieckich żołnierzy. Dowiedziałem się o UB, o Katyniu i o innych „wstydliwych” sprawach. Polska była wolna i chyba dlatego Tata zdradził mi te tajemnice. Zastrzegł jednak, że mam nikomu o tym nie mówić, gdyż nie wiadomo jak to będzie z tymi przemianami, „bo i Gomułka tak samo obiecywał, a odwilż była krótkotrwała”. Od tamtej pory polityka stała się dla mnie celem w życiu. W wieku 13-18 lat regularnie słuchałem wielogodzinnych obrad Sejmu. Zainteresowanie polityką sprawiło, że Ojczyzna była u mnie na pierwszym miejscu. Bóg również był ważny – ale jakby na innym podium. Nie pojmowałem wtedy jeszcze, że Bóg, Honor i Ojczyzna to dopiero właściwa hierarchia wartości.
     Wraz z rozwijaniem się mojego światopoglądu – racjonalnego, naukowego – moja wiara stygła. W siódmej klasie podstawówki zacząłem zastanawiać się nad istotą Boga; nie było chwili, żebym nie chciał w jakikolwiek sposób zanegować Jego istnienia. Dorabiałem sobie ideologie, żeby jakoś racjonalnie to uczynić. Pomogła mi w tym słynna maksyma „Religia opium dla ludu.” Te słowa dla mojej duszy okazały się trucizną: wciąż je powtarzałem; jedno głupie zdanie stało się podwaliną mojej niewiary.
     Moją pasją była biologia – na świadectwie z ósmej klasy miałem szóstkę z tego przedmiotu, podobnie jak z WOS-u, bo tam się można było „wyżywać politycznie”. Mimo uzyskania całkiem niezłych ocen tak się potoczyły moje losy, że ze średnią 4,3 na świadectwie trafiłem do Zasadniczej Szkoły Zawodowej – ogrodniczej. Pierwszy rok tej szkoły to dla mnie był horror: to była szkółka niedzielna. Prawie niczego się nie uczyłem, a miałem dobre oceny (oprócz matematyki, która zawsze była dla mnie zmorą). W drugiej klasie byłem istnym Robespierrem: nawet własnej mamie tłumaczyłem, jakim głupstwem jest religia. Jakieś trzy lata nie byłem w kościele, nienawidziłem tego budynku i ludzi, którzy do niego chodzili. Pewnie gdybym spotkał wtedy księdza, to bym go po prostu pobił, ale jakoś dziwnym trafem schodzili mi z drogi (religię miałem z katechetą świeckim).
     Uznawałem się za niewierzącego – oczywiście nikomu o tym nie mówiąc. Głosiłem wśród kolegów moje ideologie, byleby tylko zdyskredytować księży. Nie znalazł się wówczas nikt, kto by mi nagadał. Cechowała mnie wtedy dziwna bystrość umysłu, inteligencja nie z tej ziemi. Byłem bardzo dobry dla innych – uczynny, serdeczny, ale tylko dlatego, by ich przekonać, że bez Boga można żyć: tak naprawdę, w sercu, uważałem innych za kupę biologicznego mięsa. Brzmi to strasznie, ale niestety tak było: szufladkowałem ludzi.
     Na twarzy miałem uśmiech dla każdego – a w myślach jad... I ja, taki agnostyk, miałem szóstkę z religii – jako jedyny z klasy, tak dalece się maskowałem. Program był taki: nie mogę się ujawnić, bo by mnie nie chcieli słuchać. A tak, skoro miałem szóstkę z religii, to asa miałem w rękawie – i o to właśnie chodziło! Kpiłem sobie z tych durnych ludzi, których urabiałem, jak chciałem. Byłem przewodniczącym klasy, umiałem ludźmi manipulować, sterować ot tak, po prostu – nikt mnie tego nie uczył. „Pęd do władzy” miałem zawsze: w podstawówce zgarnąłem wszystkie funkcje samorządowe.
     Byłem lubiany – chyba za to, że nie okazywałem nigdy swojej wyższości (unosiłem się w myślach, i to nieustannie, ale dla ludzi, dla kolegów i koleżanek miałem serce jak na dłoni). Ja naprawdę byłem zawsze dobry dla innych i chciałem dla nich dobra – tylko ten Bóg stał mi na przeszkodzie. To była walka. Co ciekawe, ja w Boga nie wierzyłem, ale „podskórnie” wiedziałem, że jest –i chciałem zanegować Jego istnienie, nieustannie prowadziłem z Nim dialog i czyniłem wyrzuty. Prowadziłem walkę z Bogiem – ja, takie małe nic!... Ale tak było. Teraz wiem, że ludzie mówiący, że nie wierzą w Boga, kłamią: oni doskonale wiedzą, że w Boga wierzą – oni nie wierzą Bogu, boją się Mu oddać i zawierzyć. W zasadzie obecnie to zmieniło się niewiele, bo teraz też nie wierzę w Boga – po prostu wiem, że jest, a w dodatku Mu wierzę i ufam. W drugiej klasie ZSO katecheta zaproponował mi wyjazd do Ołtarzewa pod Warszawą na jakieś Dni Młodzieży – dokładnie było to „Spotkanie Młodych Ołtarzew 29-31 maja 1998”. Wiedziałem tylko tyle, że to jakaś katolicka impreza i nigdy bym na „takie coś” nie pojechał, gdyby nie argumenty pojawiające się w mojej głowie: „20 złotych na trzy dni, dojazd za darmo, do szkoły nie trzeba iść, no i klechy dają jedzenie: co mi szkodzi? Tutaj nuda, więc pojadę”. Od razu zastrzegłem się, że jadę tam dla siebie, dla relaksu i po to, żeby zwiedzić Pałac Kultury i Nauki, a nie na jakieś modlitwy. Po drodze kupiłem sobie za 6 zł książkę Geny i ludzie (o biologicznej determinacji zachowań ludzi), która miała być dla mnie programem tych dni.
     Pierwszy szok przeżyłem już na początku: piąta rano, a tu klecha budzi mnie na modlitwy. Śmiałem się w duchu, że tak rano i powiedziałem, że nie idę, po chwili przyszło dwóch, trzech, za moment było ich chyba z ośmiu – stali nade mną i coś mi tłumaczyli, a ja leżałem na podłodze w śpiworze. O rety! pierwszy raz w życiu tylu czarnych widziałem! Pomyślałem, że nie będę niegrzeczny i poszedłem. Nie wiem, co to była za modlitwa, ale dla mnie to był horror – ja tak dawno w kościele nie byłem, a tego dnia to z pięć razy... Pomyślałem wtedy, że coś chyba jest nie tak. Uciekłem do ogrodu, usiadłem na ławce i przyglądałem się klerykom, którzy chodzili po dwóch po tym ogrodzie. Myślałem sobie: „Z religii mam szóstkę; wiem wszystko, a oni, głupcy jeszcze się uczą tak jakby samej religii”. Postanowiłem podsłuchać, o czym rozmawiają. I przeżyłem kolejny szok. Rozmowa dotyczyła natury szatana, a o nim na religii nigdy nie słyszałem. Poczułem się bardzo dziwnie, bo nasunęły mi się dziwne analogie: piękny ogród, ja jestem ze szkoły ogrodniczej i mówią o Szatanie tak jakby o mnie mówili. Zamarłem z wrażenia. Na drugi dzień już z własnej woli poszedłem do kościoła i zacząłem aktywnie uczestniczyć w tym, co się tam działo, chociaż nic a nic z tego nie rozumiałem. Tyle Mszy Świętych, a ja nie wiedziałem tak naprawdę, co się na ołtarzu odbywa, bo takich prostych rzeczy na katechezie nie tłumaczyli.
     Ujęła mnie śpiewana litania do wszystkich świętych. Pomyślałem wtedy: „Tylu ich jest: może mieli rację, że poszli za Bogiem? Boże, jeśli chcesz, to weź i mnie... Jeśli jesteś, daj znać... Święta Magdaleno módl się za nami...” Podczas tej litanii moje serce jakby dotknęło nieba; wtedy świadomie powiedziałem „amen”.
     Trzeciego dnia przyjechał biskup. W tym dniu odbyło się błogosławieństwo. Ksiądz Biskup a potem około 30 księży nałożyło na mnie ręce. To był moment, w którym wszystko się w moim życiu zmieniło. Młodzieży było tam ze sto osób, chłopców i dziewcząt. Poczułem się jak wśród swoich. Z mojej klasy było ze mną tylko dwóch kolegów, w dodatku takich, których wcześniej w ogóle nie poważałem, a to oni właśnie mi tłumaczyli, co działo się ze mną w owe dni.
     Od tamtej pory czuję ustawiczną obecność Ducha Świętego, mam do Niego szczególne nabożeństwo. Teraz wiem, że dokonałem dobrego wyboru. Ustawicznie prowadzę serdeczny dialog z Duchem Świętym, prosząc Go o różne sprawy. To On nauczył mnie modlitwy. Odbyło się to przez zadziwiający sen, który miał związek z Sakramentem Pokuty.
     W szkole odbywały się rekolekcje. Wtedy po raz pierwszy od I Komunii Świętej odbyłem ważną i nietypową spowiedź świętą. Bardzo rzadko się spowiadałem – zaledwie kilka razy od I Komunii Świętej. Wstydziłem się bardzo swoich grzechów, zastanawiałem się, jak by się tu wyspowiadać, żeby mnie ksiądz nie widział. Były długie kolejki do konfesjonałów, zastanawiałem się czy pójść czy nie. Trwało wystawienie Najświętszego Sakramentu. Podano informację, że jeden ksiądz spowiada przed kościołem. To był kolejny szok dla mnie – jak to, nie w konfesjonale? Jak zwykle dostrzegałem formę a nie treść. Wyszedłem z kościoła, akurat ten ksiądz był wolny. I to aż trudne do wyobrażenia: spacerowałem sobie z księdzem przy drodze i wyznawałem grzechy.
     Ukląkłem do rozgrzeszenia, kapłan nałożył mi stułę na głowę i, kiedy czynił znak Krzyża, przejeżdżał autobus z moimi znajomymi. Obciach jak nic!... Ale postanowiłem mężnie wyznawać wiarę, bo ja znam takich jak oni – sam taki byłem... Nie zaprę się teraz, by i Chrystus Pan nie zaparł się mnie. Jako pokutę miałem odmówić dziesiątkę różańca, więc zapytałem siostry zakonnej, co to jest, bo i tego nie wiedziałem. Taka mała pokuta – ale to zachęciło mnie do dalszych spowiedzi, bo jakoś nie kazali się biczować ani krępować sznurami – a różaniec to największa moc na Złego.
Zacząłem modlić się na różańcu po szkole, po pracy strasznie zmęczony, mokry od potu klękałem do modlitwy w ciszy mojego pokoju, bolał mnie kręgosłup. Zlewałem się potem, ale się modliłem – o to, o tamto... a tu nic i nic: pomyślałem sobie, że taka pobożna babcia to raz różańcem machnie i Pan Bóg daje, no a ja muszę trochę więcej – taki grzesznik, który jeszcze nie odpokutował, a już łaski by chciał! Wtedy przyśniło mi się, że nająłem woźnicę z koniem i konnym wozem przywiozłem do kościoła głazy – wielkie, ciężkie, mokre jeszcze, bo wyciągnięte z wody, i sam zacząłem je z dumą nosić i układać pod tabernakulum. Obudziłem się zdziwiony, bo to był pierwszy religijny sen w moim życiu. Nie wiedziałem, co ma znaczyć, więc westchnąłem do mojego Przyjaciela i natychmiast przyszła odpowiedź: „Głupcze, zobacz co Ty mi w darze przynosisz pod tabernakulum! Te kamienie to paciorki Twojego różańca! Są takie ciężkie, bo męczysz się gdy się modlisz, doceniam to. Są też mokre i oślizłe, tak jak Twoja modlitwa: modlisz się tylko o to, co byś chciał dla swojej wygody. A teraz spójrz: tu jest piękny dywan, kwiaty, a Ty mi tu takie śmierdzące głazy znosisz???”
     Panie, naucz mnie się modlić! Wtedy nauczyłem się kontemplacji, rozmowy z Bogiem w pracy, w szkole, w tramwaju. Od tamtej pory otrzymuję wszystko, o co Pana poproszę. Prawdą są słowa: „Proście, a będzie Wam dane”, ale ważne jest to, w jaki sposób się to robi. Jak każdą prośbę, tak i modlitwę trzeba „umotywować”. Pan chce, by z Nim o swoich planach rozmawiać, mówić Mu o wszystkim, projektować z Nim każdy najdrobniejszy szczegół i prosić, by był zgodny z Jego wolą. Prosić należy jakby o dwie rzeczy: nie powinno się stawiać Pana Boga pod ścianą, mówiąc „to i to”, „tak a tak”, ale trzeba być gotowym na przeciwieństwo tego, o co się prosi. Prozaiczny przykład: „Proszę Cię Panie o dobrą ocenę, bo ten przedmiot jest ważny dla mojej profesji, sam wiesz przecież, bo to Ty mnie natchnąłeś, czy teraz mnie zostawisz? Tyle zachodu i na nic? Nie, Ty Panie wiesz zawsze, co robisz. Może właśnie mam nie zaliczyć tego przedmiotu? Ale to Ty wybieraj, nie ja”. To wystarczy. Trzeba prosić rano, w południe, wieczorem; pukać modlitwą do nieba – tak bym to określił – pukać nieustannie. Czasami nie zdołam nawet dokładnie powiedzieć, o co mi chodzi, a Pan Bóg już mi to daje – tak po prostu, za darmo. Nie wypomina, nie żałuje, nie podlicza. Pan Bóg ma taki skarbiec, tylko ludzie nie chcą z niego brać – choć On chce nam dawać, wystarczy tylko przyjść i brać. Pan daje łaski, jak chce i kiedy chce, bo jest ich wyłącznym właścicielem. Ale termin i warunki są zawsze do uzgodnienia. Pan daje wtedy, kiedy potrzeba – i ile potrzeba. Zupełnie jak z Krzyżem: daje taki, żeby człowiek mógł go unieść.
Adam
Czytelnia: