Wiersze różne (12)

Wzgórze 146
Nie ma kwiatów są tylko niezwykłe znaki
Poruszające się wśród niebieskich nocy
Przed twoim wspomnieniem moja piękna Lou chylę
się w uwielbieniu podobny niskim chmurom lipca
Jest ono przy mnie jak zawrotnie biała głowa z gipsu
obok złotej obręczy
Pragnienia moje odchodzą w dal odwracając się raz po raz
Słuchaj jak gra ta muzyka co dzień wciąż ta sama
Gorzknieje moja samotność którą oświetla tylko odległy
I potężny reflektor miłości
Słucham niskiego głosu ciężkiej artylerii boszów
Przede mną tam gdzie okopy
Jest cmentarz gdzie zasiano czterdzieści sześć tysięcy żołnierzy
Co za siew po którym bez obawy oczekiwać można żniw
Przed tym opustoszałym krajobrazem
Piszę list opierając papier na cementowej płycie
I spoglądam równocześnie na zdjęcie w wielkim kapeluszu
Kilku moich kompanów widziało twoje zdjęcie
I sądząc że cię znam
Pytało
Kim ona jest
Ale nie umiałem odpowiedzieć
Ponieważ spostrzegłem się nagle
Że nawet dziś nie znam cię dostatecznie
A ty uśmiechasz się ciągle z twojej fotografii głębokiej jak światło

***

Zaręczyny
(...)
Już przestałem się nawet litować nad sobą
I nie umiem wyrazić udręki milczenia
Wszystkie moje słowa niewypowiedziane zmieniły się w gwiazdy
Ikar próbuje wznieść się do moich oczu do każdego z osobna
I tragarz słońc płonę pośrodku dwóch mgławic

Cóż zawiniłem teologicznym bestiom inteligencji
Niegdyś umarli wracali aby mnie wielbić
I spodziewałem się końca świata
A oto mój kres nadchodzi świszcząc jak huragan

Zdobyłem się na to aby spojrzeć za siebie
Trupy moich dni
Znaczą moją drogę i po cichu je opłakuję
Jedne gniją we włoskich kościołach

Albo w cytrynowych gajach
Które kwitną i owocują
Równocześnie i w każdej porze roku
Inne płakały zanim umarły w tawernach
Gdzie płomienne bukiety kołowały
W oczach Mulatki wymyślającej wiersze
I znów się otwierają elektryczne róże
W ogrodzie mojej pamięci

Przebaczcie mi moją niewiedzę
Przebaczcie mi że nie znam już dawnej sztuki wiersza
Nie wiem już nic i tyle że kocham
Kwiaty w moich oczach są znów płomieniami
Zamyślam się bosko
I uśmiecham się na widok istot których nie stworzyłem
Ale jeśli nadejdzie czas kiedy cień nareszcie stały
Uwielokrotni się realizując formalną rozmaitość mojej miłości
Będę podziwiał swoje dzieło

Przestrzegam odpoczynku w niedzielę
Pochwalam próżnowanie
W jaki to w jaki sposób
Opanować nieskończenie małą
Wiedzę narzucaną przez zmysły
Jeden podobny do gór do nieba
Do miast do mojej miłości
I przypomina sezony

Żyje bez głowy jego głową słońce
Księżyc jego ściętą szyją
Chciałbym doświadczyć nieskończonego żaru
Potworze mojego słuchu ryczysz i lamentujesz
Piorun jest twoją czupryną
Twoje szpony wtórują śpiewającym ptakom
Monstrualny dotyk przenika mnie zatruwa
Moje oczy płyną daleko ode mnie
I nietykalne gwiazdy sprawują nade mną niesprawdzoną władzę

Bestia zapachów ma okwiecony łeb
A najpiękniejszy potwór
Czując smak wawrzynu rozpacza

Na koniec kłamstwa przestały mnie płoszyć
Księżyc jak jajko skwierczy na patelni
Z tych kropel wody będzie naszyjnik topielicy
Oto mój bukiet kwiaty Męki Pańskiej
Układają się czule w dwie cierniowe korony

Ulice są wilgotne po niedawnym deszczu
Sumienni aniołowie pracują za mnie w domu
Księżyc i smutek wyniosą się na
Cały boży dzień
Cały boży dzień przechodziłem śpiewając
Pani wyglądająca oknem długo się patrzyła
Jak sobie idę śpiewając
(...)

Wiersze Guillaume Apollinaire