Pod niebem

Kontynuacja tego, co zostało opowiedziane w "Pod ziemią"
     Oddech Patryka był płaski i nieregularny... Za szklaną ochronką piąstki dziecka zaciskały się nerwowo, walcząc o życie tak ulotne, jak nitki pajęcze falujące w gorącym od skwaru powietrzu. Główeczka już od dłuższego czasu pozostawała nieruchoma, ale pod błonami powiek źrenice tańczyły opętańczo, przebiegając błyskawicznie między granicami oczu...
Joanna wyobrażała sobie, co musiał czuć Patryk, gdy spadał w jednej przerażającej chwili po długim i wykręconym kręgosłupie schodów, zatrzymując się dopiero na podłodze, obity krawędziami stopni, nieprzytomny, rozpalony z bólu. Pamięta, jak głośno wtedy krzyknęła, jak zerwały się ptaki i na moment zamigotały w witrażowych oknach jej włoskiej posiadłości. Zbiegła na podest, przeskakując kilkakrotnie rozrzucone po kątach przeszkody i przytuliła nieruchomego synka, łkając i wzywając wzburzonym głosem pogotowie...
     Połączenie się urwało, a kolejne próby skontaktowania się z dyspozytorką szpitala zakończyły się niepowodzeniem. To Giuseppe podjął za nią decyzje, aby przewieźć Patryka do jego własnej kliniki na peryferiach miasta. Schwytał dziecko, wsadził je do pojazdu i popędził z Joanną na tylnym siedzeniu, szlochającą obok krwawiącego chłopca do lecznicy. Na miejsce przybyli kilka minut później. Patryk musiał być zoperowany, ale do tej pory nie odzyskał przytomności...
     Giuseppe wszedł do pokoiku... Ściany pomieszczenia pomalowane były jaskrawymi, radosnymi kolorami. Między wybuchającymi feeriami żółci i czerwieni co jakiś czas pojawiały się ornamenty oraz postacie z filmów animowanych – doskonale znane każdemu dziecku, powoli przyswajane także przez uwielbiającego oglądanie bajek Patryka. Mężczyzna wyglądał na niewyobrażalnie zmęczonego, opadające powieki ślizgały się po beżowych kształtach szafki nocnej, wielobarwnych kinkietach i sterylnych bielach aparatury, której zakończenia wkłute srebrnymi żądłami w skórę dziecka pompowały przezroczyste substancje do krwi. Giuseppe szybko wytarł ręcznikiem pot płynący po twarzy i zbliżył się do Joanny, pocałował ją oraz przytulił do siebie...
     Joanna poznała Giuseppe’a rok temu. Patryk rozciął wargę, a on był w tej chwili na lekarskim dyżurze. Dziś od kilku już tygodni pozostawali małżeństwem. Z racji kilkuletniej praktyki w Polsce, Giuseppe znał jej ojczysty język i posługiwał się nim bezustannie, kiedy widział w Joannie rosnące zakłopotanie z powodu nieznajomości włoskiego. Nieprzerwanie czuła jego troskliwe wsparcie, choć zdarzało się, że miała mu za złe, iż pracę przedkładał nad wspólnie spędzony z nią i przybranym synem czas. Dla niego zrezygnowała po pewnym czasie z pracy w kancelarii, nie wahała się także w końcu opowiedzieć mu historii jej wcześniejszego związku oraz okoliczności, w których na świat przyszedł Patryk. Giuseppe od początku pokochał Patryka, potrafił rozmawiać z nim o wiele lepiej niż jego matka. Tylko raz ją spoliczkował – kiedy przyznała mu w skrytości serca, że zamierzała dokonać aborcji... Znienawidziła go wtedy, ale gniew mijał zawsze, gdy spostrzegała ogniki tańczące w oczach syna podającego z radością Giuseppe zabawki.
- Kiedy wychodziłem z gabinetu, spotkałem Monicę... – powiedział Joannie na ucho, bezgłośnie, starając się, aby nie zburzyć łagodnej ciszy, która koiła skołatane nerwy obojga...
- Monicę?... – Joanna spojrzała na niego, a w jej oczach rosła powoli niezrozumiała obawa...
- Nie... – Giuseppe zrozumiał – nie pozwoliłem jej wejść, przecież jestem świadomy, w jakim jesteś stanie...
- Dziękuję ci – powiedziała uspokojona i wróciła do beznamiętnego obserwowania Patryka. Zasklepiała się w bólu... nieuchronnie... choć pragnęła, żeby był on jak jątrząca rana, palił ją od wewnątrz, wymuszał łzy, rozdzierał umysł jak strzępy materiału pozostawione wilkom walczącym zaciekle choćby o kęs pokarmu.
Giuseppe odwrócił się do wyjścia i znikł na moment za drzwiami pomiędzy salami, a poczekalnią... Powrócił kilka minut później niosąc ogromnego niedźwiedzia z pluszu i bukiet róż pod pachą...
- To od niej – wrócił do rozmowy sprzed chwili – prosiła, że muszę przynajmniej to ci przekazać.
     Joanna wzięła ogromną maskotkę na ręce i obejrzała na tyle wnikliwie, na ile potrafiła dedykację na obroży sztucznego zwierzęcia. Pamiętasz Rzym? Nadzieja nigdy nie spocznie... – wyrazy napisane eleganckim stylem pisma umiejscowione były u góry małej pocztówki. Joanna wzruszyła się, gdyż była pewna, że Monice nie lada problem sprawiło umieszczenie polskiej dedykacji. Zawsze uparcie zarzekała się, że nigdy nie nauczy się żadnego obcego języka, co właściwie w kancelarii, w której pracowały nie było wcale konieczne. Gdy obie wyjechały na delegację do Rzymu, Joanna zdecydowała się opowiedzieć Monice historię jej życia... Przyjaciółka pocieszała ją bezustannie, gdy bezradny głos się urywał, a dźwięki jak puch opadały bezgłośnie i cofały się do gardła... Wtedy właśnie Monica przekonała ją, że nadzieja nigdy nie może spocząć, że jest nieśmiertelna... bo... gdy posiadamy jej choć odrobinę, nie jesteśmy już pod niebem, ale ponad nim... Uśmiechała się, gdy opowiadała o śmierci swojej sparaliżowanej córeczki, a do silnego i dojrzałego głosu kobiety nie dołączała się rozpacz, nie pozwalała sobie ani na sekundę wahania, zapewne nie chcąc, aby posklejany z niepasujących już do siebie kawałków dar uspokojenia rozpadł się na wieki...
     Joanna podskoczyła, a pościel okrywająca ciało Patryka poruszyła się nieznacznie, gdy rozległo się pukanie do drzwi ich pomieszczenia...
- Proszę – powiedziała głośno, poprawiając fryzurę nerwowymi ruchami dłońmi.
- Mogę?... – Teodor wyglądał na piekielnie zmęczonego, ale usilnie starał się zatuszować ten, zapewne spowodowany podróżą, stan wyczerpania...
- Boże... – Joanna złożyła ręce i zaczęła go szybkimi gestami zapraszać do środka – jak dobrze, że tu jesteś...
- Samolot wylądował nieco wcześniej – odparł nieznacznie zafrapowany obecnością obcego mężczyzny przy łóżku siostrzeńca – kim on jest? – Teodor wskazał ruchem głowy na Giuseppe’a.
- Proszę się nie kłopotać – Giuseppe wstał z pryczy i podał mu życzliwie rękę – znam język polski... jestem mężem Joanny...
- Witam... – wyszeptał oniemiały i spojrzał z wyrzutem na Joannę – Mężem?... Dlaczego nie powiedziałaś o wypadku Łukaszowi?...
- Wyjdę na papierosa – powiedział Giuseppe, widząc, że jego obecność rozprasza żonę i zniknął na korytarzu kliniki...
     Joanna milczała zawzięcie, ułożyła się w końcu obok nieprzytomnego synka i zaczęła od tyłu obejmować jego wysuszoną twarz opuszkami palców. Teodor usiadł w tyłach łóżka i zaczął mówić nieustępliwie, niekończącym się potokiem słów, chcąc, aby mu nie przerwała...
- Ostatnimi czasy spotkałem Katarzynę w jednym z domów handlowych. Była rozradowana... Eksperyment doktora Hoffmanna zakończył się sukcesem. Łukasz widzi... Potrzeba jeszcze pieniędzy na leki poprawiające ostrość widzenia, ale wzrok odzyskał... Nosi okulary, ale o tobie nie zapomniał... – przerwał, a Joanna podniosła się znad poduszek i wpatrywała się w niego uparcie wzrokiem pełnym bólu i niedowierzania...
- Nie rań mnie więcej w taki sposób, rozumiesz? – wstała z łóżka, ale on posadził ją z powrotem na jego krawędzi wyrywała mu się, chciała dosięgnąć dzwonka wzywającego służbę lekarską, ale on ją spoliczkował. Uspokoiła się dopiero, gdy poczęła ponownie wtulać się w gorące ciałko jej chłopca...
- Obawiam się Łukasza... – Teodor kontynuował – miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi na lotnisku... Joanna, on podejrzewa, że stało się coś strasznego...
- Możesz skończyć... – Joanna mówiła, rozwlekając słowa, bawiła się piżamką Patryka dotykała jego posiniaczonej główki, byle tylko odsuwać od siebie to, co mówił do niej Teodor.
- Aśka... – ton głosu Teodora stał się poważny – ja nie żartuję... powinnaś była go uspokoić, a przynajmniej powiedzieć mu prawdę... – w jego oczach pojawiły się łzy – w trakcie lotu dzwoniłem do Doroty... powiedziała, że był w mieszkaniu, wymusił od niej informacje o wypadku... – spojrzał w okno, po części nienawistny, a po części rozżalony, mając wrażenie, że przez ostatnie godzin uczestniczył w jakimś przejmującym koszmarze – była wystraszona i głęboko przerażona tym co się wydarzyło pod moją nieobecność...
Joanna miała wrażenie, jakby ziemia usunęła się jej spod stóp. Milczała, a w tym samym czasie mimowolnie spadała w dół, cała roztrzęsiona, przeszywając – wydawałoby się – stalowym ciałem kolejne piętra kliniki, podłogi kolejnych sal... Czuła cierpki zapach drzazg wbijających się w policzki, powiew duszącego powietrza i słodkawą woń spirytusu z sal operacyjnych... Spadała... Zstępowała do piekieł... Broniła się wszelkimi sposobami przed obezwładniającą myślą, że Łukasz nieustępliwie zmierza do pewnej niewielkiej kliniki na południu Włoch... aby zobaczyć syna, z którego właściwie wypływało życie... aby przekląć ją za jej okrucieństwo i bezwzględność... by znów krzywdzić...
     Rozpłakała się krótkim szlochem, podbiegła do okien i w histerycznym odruchu zerwała wszystkie zasłony, a słońce porażające jasnością poczęło przebijać wszelkie przedmioty na wskroś promieniami podobnymi do złotych cierni albo sztyletów... Teodor zasłonił twarz ręką, ale po chwili szoku podbiegł do lamentującej Joanny i począł ją pieszczotliwie uspokajać...
     Podnieśli się z klęczek i spojrzeli wspólnie przez szybę na lśniące od promieni zachodzącego słońca oczko wodne naprzeciwko kliniki. Ośrodek rozbudowywany był jako placówka sanatoryjna, połacie wyburzanych kostnic i sal badawczych zastępowały zieleniejące się dęby oraz jesiony. Teraz drzewa czuwały, opuszczając ulistnione aureole gałęzi ku tafli małego jeziora, które jak mętnawo-błękitne bielmo skupiało wokół siebie wszystkie twory okolicznej przyrody, która powoli odradzała się na spieczonym duszną atmosferą choroby i śmierci żwirze. Joanna zauważała błyszczące w zapadającym zmroku plamy płynącej po drzewach żywicy, która po dłuższym przyglądaniu się przypominała na wpół zaschnięty stygmat. Ten widok ją uspokajał – chciałaby zejść pomiędzy znajdujące się na dole kasztany, olchy, klomby i zdrapywać gołymi palcami te złotawe odpryski z kory drzew, połykać je, zasypiać... Poczuła obezwładniającą senność, lecz źrenice rozszerzyły się w jednej chwili, gdy usłyszała hałas otwieranych drzwi...
     Zobaczyła Giuseppe’a, nie potrafiła się powstrzymać przed powiedzeniem mu o Łukaszu, więc wyrwała się z objęć Teodora i ruszyła do niego nieco flegmatycznymi, choć zdecydowanymi krokami... Długo mówili do siebie w języku włoskim zapewne, aby nie krępować Teodora i siebie samych, lecz w końcu Giuseppe odstąpił od żony i zbliżył się do stojącego przy oknie mężczyzny, szybko poprawił ściągnięte zasłony i zapytał:
- Kiedy on może przylecieć? – w jego głosie pobrzmiewała nieukrywana nadzieja, ale i złość, gdyż czuł, że jego klinika, jego żona i dziecko, jego intymność rozpadają się na kawałki...
- Może pojawić się tu w każdej chwili... – Teodor wzruszył ramionami, gdyż uznał pytanie za zaadresowane do niewłaściwej osoby – Joasiu... – przerwał gwałtownie jedną rozmowę i odwrócił się w stronę siedzącej na pryczy Joanny – muszę wyjść, zapada zmrok, więc coś zjem w jakiejś restauracyjce, znajdę nocleg, a jutro z rana będę tu z powrotem...
     Joanna pokiwała głową bez aprobaty, obojętnie, a potem odwróciła się do Patryka i położyła się przy jego boku. Próbowała wsłuchać się w bicie jego serca, marszczyła brwi, gryzła dolną wargę z powątpiewaniem, gdyż z powodu rosnących nerwów nic nie mogła precyzyjnie usłyszeć... Teodor poczuł się niepotrzebny, sucho pożegnał się z Giuseppem i wyszedł z pokoju, zabrawszy z wieszaka palto, w którym kilka godzin temu wylądował w Neapolu. Joannę spoczywającą obok swego dziecka ogarnęła przemożna potrzeba snu, zaczęła prosić łamiącym się głosem, żeby Giuseppe ją opuścił, ale mężczyzna zrozumiał od razu, podszedł jedynie do krawędzi łóżka i przechylił się przez pobielałą od gęstniejących kabli pajęczynę aparatur, chcąc złożyć łagodny pocałunek na główce Patryka i dłoniach swojej żony... Odszedł chwilę potem...
     Była pewna, że zawsze będzie pamiętała o tym śnie... Śnił jej się wtedy koszmar... Tak, jak Patryk, spadała ze schodów na podest, gdzie posiniaczony chłopczyk - dokładnie owinięty w pieluszki – leżał, płacząc wstrząśnięty upadkiem. Przypominał Mojżesza w koszyku wydanego na zagładę rzecznej otchłani. Jęczał, gdyż nie miał już sił krzyczeć, opuchnięte struny głosowe zamierały jak klucze ptaków spływające z błękitnej osnowy nieba pod złaknioną deszczu, popękaną od suszy ziemię. Uderzała o kolejne stopnie, była coraz bliżej szlochającego dziecka, widziała oczami wyobraźni, jak miażdży Patryka swoim ciałem, jak spod jej korpusu tryskają strugi krwi, a pod jej ciężarem pękają kruche kosteczki, łamie się kręgosłup. Jednak gdy upadła na wyściełany kozetką podest, kulący się z bólu Patryk znikł, a kiedy odsunęła się na chwilę z miejsca upadku, ujrzała kielich ogromnego purpurowo-czerwonego kwiatu. Oddychał, czuła strumienie wyrzucanego spomiędzy płatków powietrza, który osiadał jak wilgotna rosa na jej policzkach... Z wnętrza rośliny dobywała się przedziwna, hipnotyzująca muzyka jakby niedokończone oratorium urywające się ciągle w tym samym miejscu, na jednym pnącym się ku górze skali dźwięku... Joanna zapadła całą sobą w tę melodię, usypiała ją ona kojącymi i po części elegijnymi nutami, aż do chwili, kiedy nurt pękł, strumień rozlał się pełnym kakofonii dygotem, a z kielicha wyskoczyła jak dwugłowy czarnoksiężnik para małych rączek przybliżających się do matki odsuwającej się histerycznymi ruchami od rosnącego u kresu schodów kwiatu...
     Zapadła ciemność, a Joanna rozwarła powieki... Wtulona w pokrytą kroplami potu pościel nie dostrzegła zbliżającego się do niej cienia wysokiego, ubranego w przemoczony płaszcz mężczyzny. Usłyszała tylko krople deszczu uderzające o parapet kliniki i odgłos zegara na wieży miejskiej, który odmierzał godzinę trzecią w nocy...
- Co zrobiłaś mojemu synowi?! – zimny głos Łukasza postawił ją na nogi, ale zbyt późno, gdyż zanim zdążyła schwycić coś ciężkiego do obrony przed nim, poczuła dotkliwe zimno jego mokrego płaszcza na swojej rozgrzanej pamięcią o złym śnie skórze. Łukasz począł ją dusić, a ona kurczyła się, stawała się coraz mniejsza, blond włosy wplątywały się między zaciśnięte nienawiścią, męskie palce, traciła świadomość...
     Nagle ją puścił... Joanna zrozumiała, że nie chciał jej zabić... Powtarzał tylko złamanym głosem „Jak mogłaś?”, a Patryk oddychał miarowo w rytm słów jego gorącej skargi... Przybliżył się do chłopca, dotknął jego główki, a ona zobaczyła po raz pierwszy oczy Łukasza... już nie wiecznie zamknięte, jakie widziała, kiedy był w śpiączce, które nasuwały jej skojarzenia z zaszytymi powiekami, ale żywe, skaczące gorączkowo od nóżek syna aż do wezgłowia łóżka... Przykląkł przy nieprzytomnym dziecku, płakał krótko, wreszcie się podniósł, a ona zobaczyła, że nawet blizny, które wcześniej deformowały jego twarz, zasklepiły się, złagodniały i ukryły pod gęstą linią włosów na brodzie i policzkach...
- Wróciłeś do gry na fortepianie?... – zapytała się beznamiętnie, choć czuła, że nić, która kiedyś ich łączyła, każdego dnia wiązała ze sobą na nowo, odżywa... Wracały wspomnienia, nawet te bolesne...
- Tak... – szepnął zduszonym głosem - ...bezustannie gram dla Katarzyny, najczęściej nocami... – zamilkł – kiedy obydwoje cierpimy na bezsenność...
     Joanna zamknęła oczy, próbując sobie przypomnieć Katarzynę, ale pod powiekami tkwiła tylko pusta, ciemna plama z zazdrości, nienawiści i pogardy. Odsunęła się pod ścianę, pragnąc, aby taka sama wzgarda napełniła jej serce wobec Łukasza, który teraz z widocznym roztkliwieniem podnosił bezwładną dłoń Patryka, bliżej swoich powiek... Z rączki wystawały igły i kawałki zdartego już opatrunku, ale nawet je dotykał ze wzruszeniem i czułością, wiedząc, że przez nie przepływa życie, że w nich jest granica, która odsuwa śmierć od chłopca, która broni go przed umieraniem, stoi na straży jego ocalenia... Widziała jak bardzo zaabsorbowany był tą intymną chwilą powitania z synem, który leżał nieruchomo na łóżku szpitalnym, tak jak kiedyś sam Łukasz - po tragicznym w wypadku w fabryce.
     Ta jedna chwila nieuwagi jej dawnego kochanka sprawiła, że bieg wypadków zmienił się tak diametralnie, przybrał zupełnie inny obrót. Po kilkunastu sekundach krótkiego starcia Łukasza z Giuseppem, zadawania głuchych ciosów i tych, które ślepe wylatywały w powietrze, Joanna trzymała już w ręku komórkę i była gotowa wystukać na klawiaturze telefonu numer... Łukasz wił się w unieruchamiających go jak silne kleszcze ramionach mężczyzny, po chwili zaczął łkać i błagać ją, aby nie dzwoniła do Katarzyny. Joanna poczuła ten inspirujący rodzaj zawiści, który każe łamać innych, deptać po ich twarzach, byle tylko biec w znanym sobie kierunku, byle tylko poniżać i mścić się za krzywdy, których –w rzeczywistości – się nie dostąpiło... Czuła, że stała się w tym momencie czystym złem, wyrocznią, która z łatwością swoją złowieszczą przepowiednią mogła przyprawić o śmierć nie tylko wrogów, ale i przyjaciół...
Gdy Łukasz pieścił się z nieprzytomnym malcem, do pokoiku wszedł Giuseppe, natychmiast spostrzegając intruza. Stanął zakłopotany w wejściu, lecz otrzeźwiał, gdy Joanna swym wzrokiem skupiła na sobie jego uwagę:
- To ten szaleniec... – syknęła do niego mieszaniną języków, po włosku i po polsku jednocześnie, a gdy Łukasz podniósł głowę znad piersi Patryka, rozpoczęła się trwająca wieki szamotanina między obydwoma mężczyznami. Łukasz przegrał, wilgotny płaszcz, klejący się do stóp, przywierający do kolan tamował ruchy, stąd Giuseppe po zadaniu ciosu łokciem łatwo go unieruchomił, oplatając lewe ramię dookoła jego szyi i odsuwając się z ofiarą do najdalszej ściany...
     Łukasz ocknął się po minucie, a wtedy Joanna w najciemniejszej chwili pojęła, jak może zemścić się na nim za te nagłe wtargnięcie do jej życia. Wyjęła z szufladki przy łóżku Patryka komórkę i oznajmiła głosem podobnym do łamiącego się od ciężaru stóp igliwia:
- Za chwilę zadzwonię do Katarzyny... Nie wie do tej pory o mnie i o tobie, prawda? – w oczach pojawiła się złowroga satysfakcja, a z twarzy Łukasza spłynęła wszystka krew...
- Boże... nie dzwoń do niej, ona tego nie przeżyje... – zmienił się w jednej chwili, pojawiła się troska i śmiertelne przerażenie, kochał ją bardziej niż kogokolwiek innego, wykrzykiwał prośby, skamlał jak pies, w końcu groził zeschniętymi ustami, trupiobladymi i pozbawionymi koloru - ... jeżeli masz resztki sumienia, nie niszcz tego, co odratowałem... nie zabijaj jej, wariatko! – ryczał zdławiony bólem, a na czoło wypełzły pulsujące żyły, wyrywał się z całych sił oniemiałemu Giuseppe, który począł go puszczać...
- Nie puszczaj go, to szaleniec, idioto! – krzyknęła, a jej mąż schwycił Łukasza, ponownie zaczął dusić, odbierając mu resztki sił. Łukasz, mimo to uderzył z całych sił do tyłu, ale minął postać oprawcy kilka centymetrów, niepanujący nad sobą Giuseppe wyjął z kieszeni lekarskiego fartucha lśniący skalpel i przyłożył mu go do szyi. Łukasz chwilę potem oniemiał i zastygł w śmiertelnym strachu, w jego uścisku...
     Nastąpił elektroniczny dźwięk wybierania numeru, lecz zanim nadeszło połączenie, rozległ się donośny łoskot upadającego ciała. Łukasz stracił świadomość, a zanim zgasł, wyszeptał, zapewne majacząc: „Synku, nie umieraj...”
- Nonsens... – powiedziała bezgłośnie Joanna, słysząc ostatnie słowa leżącego, ale w komórce odezwał się już głos Katarzyny, więc powróciła do siebie, spięła się i przygotowała do dialogu:
- Słucham... – głos Katarzyny był niespokojny, pewnie czuła, że za dłuższą nieobecnością męża kryje się coś strasznego, ale, ochłonąwszy, jeszcze raz zapytała – Z kim mam przyjemność rozmawiać?...
- Nazywam się Joanna Casacci, witam panią... – rozległ się krzyk Łukasza, porażający i paraliżujący:
- Nie słuchaj jej, Kasiu... – jęczał, gdy naraz zdecydował się wypowiedzieć z nieskończonym żalem jak słowa przyznania się do winy jeden wyraz – Przepraszam!...
- Halo... – głos Katarzyny drgał, niknął i się pojawiał, kobieta zaczynała płakać – Łukasz?...Co się dzieje, na litość boską?...
- Łukasz pozwalał sobie na niewierność wobec pani, Kasiu... – rubaszny, groteskowy głos Joanny zmienił się gwałtownie na pełen gniewu i nienawiści – kilkakrotnie... był nienasycony...
- Co?! – Katarzyna wykrzyknęła przerażona – o czym pani mówi, na Boga!!! – załamała się, słowa ugrzęzły w korytarzu krtani, a ona milczała aż do końca rozmowy, pogrążając się we własnej boleści
- Po zdecydowanym ucięciu naszej znajomości przez pani męża, postanowiłam się zabić... Tym niemniej Łukasz mnie, jakby to ująć... – Joanna kokietowała, tryskała jadem, wylewała całą swoją rozpacz i bezsilność po wypadku Patryka - ...odwiódł od tego zamiaru, za co słono zapłacił w pewnej fabryce nieopodal pani domu, Kasiu – zakończyła zimno i obojętnie – teraz jest obok mnie, we włoskiej klinice, nad łóżeczkiem swojego synka i wszystko wskazuje na to... – przerwała połączenie i spojrzała na sparaliżowanego lękiem Łukasza, dokańczając zdanie skierowana dokładnie w jego stronę - ... że i tym razem zapłaci...
Wtedy stało się to, co najgorsze... to, co nieuchronne... spełnił się jej sen, a ona oprzytomniała i zrozumiała, jak wielkie okrucieństwo uczyniła leżącemu wciąż bezwładnie na podłodze Łukaszowi... Wróciła jej świadomość jak zabójcy po dokonanej zbrodni chwilę po tym, jak Patryk podskoczył konwulsyjnie na pryczy łóżka, na bladych usteczkach pojawiły się plamki krwi, a wykres akcji serca zanikł... Joanna miała nadzieję, że rozerwie swym krzykiem - zdawałoby się – żelazne ściany kliniki, że te zaczną pękać i przykryją ją, Łukasza i Giuseppe’a gruzami, zanim Patryczek skona... Poczęła wyrywać sobie włosy z głowy i walić otwartą dłonią w dzwonek pod sufitem wzywający lekarza, Łukasz podbiegł do niej i spoliczkował ją z całej siły, a gdy ochłonęła, zobaczyła już tylko jego tulącego do siebie sinego Patryka, a wtedy ponownie zamknęła oczy. Giuseppe zniknął...
     Przebudziła się jakiś czas później... Dniało, a łóżko Patryka opustoszało. W pokoju także nikogo nie było... Poczuła niesamowitą samotność... Wtuliła się w pościel, tę samą, na którą skonał jej syn, lecz było to jej obojętne... Wtedy właśnie ujrzała kątem oczu skalpel Giuseppe’a, ten sam, którym groził Łukaszowi... Leżał na podłodze w kałuży rozlanego spirytusu i jakiejś maści kamforowej... Podniosła go i wyszła niezauważona do sąsiadującej z pokojem szpitalnym łazienki...
     Gdyby Łukasz wyszedł pięć minut wcześniej z pokoju pielęgniarek, Joanna zapewne dowiedziałaby się, że Patryk przeżył, tymczasowy wstrząs minął, a chłopiec począł już z każdą, następną chwilą odzyskiwać świadomość. Nie próbowałaby wtedy po raz drugi pozbawić siebie życia i nie trafiłaby tuż po odratowaniu do szpitala psychiatrycznego z dala od reszty świata. Łukasz z kolei nie zabrałby Patryka do Polski oraz nie wychowywałby syna razem z Katarzyną, która wszystko, co należało do nienawistnej przeszłości, zdołałaby przebaczyć...
     Tak się jednak nie stało... Joanna wkroczyła do łazienki, przewracając się nieustannie na niebieskawą podłogę jak marionetka opuszczona i pozostawiona na pastwę burzy przez swego stworzyciela. Zbliżyła się wahającym krokiem do umywalki i spojrzała na siebie w lustro. To dziwne, ale w tej sytuacji, w tych okolicznościach przypomniała jej się Monica i jej twierdzenia o tym, jakoby nadzieja dawała siłę, by żyć ponad niebem. Joanna spojrzała z goryczą na siebie oraz powiedziała zimno i obojętnie do swego sobowtóra po drugiej stronie falującego szkła:
- Nie ma żadnej nadziei, Moniczko... Wszyscy ludzie, nawet ci przepełnieni radością wiodą swe życie pod niebem... Pod niebem jest śmierć, pod niebem jest męka, pod niebem jest cierpienie... – przerwała i poczęła szlochać urywanym i nigdy mającym się nie skończyć jękiem - ... ponad niebem jest podobnie... tyle, że... – popatrzyła na zwierciadło przez łzy, ale z dziką satysfakcją – śmierć, męka i cierpienie są tam nieśmiertelne – jej ryk zagłuszył odgłos roztrzaskującego się szkła, pękło lustro pod naporem jej dłoni, a stos odłamków krążył dookoła jej twarzy jak złoty opar z iskier i posrebrzanych gwiazd. Wyjęła skalpel z otworu na koszuli i ogarnęło ją dosyć groteskowe przeświadczenie, o tym, że uczestniczy w jakiejś koszmarnej tragikomedii. Giuseppe wykorzystywał ten przedmiot do ocalania ludzkiego życia, można właściwie powiedzieć, do przywracania wiary w zmartwychwstanie – jeszcze tu na Ziemi, a ona chce właśnie tą rzeczą odebrać sobie życie.... Komiczne...
- Narzędzie życia stanie się teraz narzędziem śmierci – wyszeptała sarkastycznie te słowa, choć w jej drżącym głosie pobrzmiewało nieomylnie przejęcie grozą sytuacji. Miała jednocześnie fatalistyczne poczucie, że te słowa były już kiedyś wypowiedziane, że przekręca ich sens, łamie ich znaczenie, depcze czyjąś autentyczną wiarę w nie...
     Skalpel uderzył w wyeksponowany nadgarstek i powędrował wzdłuż obwodu przedramienia... Podobnie i z lewą ręką... Joanna odniosła wrażenie, jakby życie i energia, która tkwiła w niej od chwili narodzin, poczęła wypływać z krwawiącego ciała chaotycznym, kolorowym potokiem. Wypływała aura, która od kilkudziesięciu lat czyniła ją żywą i świadomą... Osunęła się nieskoordynowanym ruchem pleców przytwierdzonych do porytej odłamkami lustra ściany, aż spoczęła bezczynnie pod porcelanową misą umywalki. Dostrzegła ostatnim drgnieniem mętniejącego wzroku jakiś wygrawerowany napis na podstawie zlewu, napis, który przejmował ją trwogą i poczuciem odrealnienia zarazem...
     Tutaj spoczęła nadzieja – ten zwrot tkwił w niewielkiej odległości od jej opadających powiek, a litery powoli zachodziły mgłą – gęstą i nieprzenikalną jak tajemnica wspomnień z dzieciństwa, którego nigdy nie pamiętała...