Tajemnica grzechu

     Kiedy autentycznie pragniemy pełni życia, musimy pamiętać jednocześnie o prawdzie naszego upadku, o tajemnicy nieprawości w nas istniejącej. Konieczna jest konfrontacja z własnym grzechem, z bardzo przykrą prawdą o swojej głupocie, małości i nieprawości. Bez niej nie można w istotny sposób się poprawić. Do tego potrzeba odwagi wyrastającej z wewnętrznej determinacji, aby szukać prawdy i w oparciu o nią dojść do prawdziwego życia.
     Jednak kiedy już poznamy swój grzech, potrzeba kolejnego kroku wymagającego odwagi: wyprowadzić z poznanej prawdy praktyczne wnioski i zmienić własne życie. Okazuje się bowiem, że wiedza i postępowanie często nie mają w naszym życiu ze sobą nic wspólnego. Nie jest to jedynie problem współczesnych ludzi, ale zakorzeniony jest on głębiej w naszym sercu. Pisze o nim św. Paweł w Liście do Rzymian: Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać – nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię właśnie zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka. A zatem stwierdzam w sobie to prawo, że gdy chcę czynić dobro, narzuca mi się zło. Albowiem wewnętrzny człowiek [we mnie] ma upodobanie zgodne z Prawem Bożym. W członkach zaś moich spostrzegam prawo inne, które toczy walkę z prawem mojego umysłu i bierze mnie w niewolę pod prawo grzechu mieszkającego w moich członkach. Nieszczę¬sny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, [co wiedzie ku] tej śmierci? Dzięki niech będą Bogu przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego! Tak więc umysłem służę Prawu Bożemu, ciałem zaś – prawu grzechu (Rz 7,18–25).
     Święty Paweł opisał istniejący w nas wewnętrzny mechanizm, który nazywamy tajemnicą nieprawości, a czasem grzechem pierworodnym. Nie jest on tożsamy z grzechem rajskim. Opis grzechu pierwszych rodziców ma charakter etiologiczny, tzn. jest opowiadaniem, które stara się wyjaśnić obserwowane skutki, czyli ową tajemnicę nieprawości, którą każdy może w sobie odkryć.
     Opis z trzeciego rozdziału Księgi Rodzaju w sposób obrazowy oddaje mechanizm działania grzechu i tego, czego on dokonuje w nas. Odsłania on w ten sposób prawdę tego, co jest w każdym z nas.
     Na czym ten grzech polega? Nie sprowadza się on do prostego nieposłuszeństwa nakazowi Pana Boga, czyli spożycia owocu z drzewa poznania dobra i zła. Samo przekroczenie tego zakazu to już raczej owoc grzechu. Sam grzech dokonał się wpierw w sercu człowieka. Wąż, który reprezentuje Szatana, nie namawiał Ewy wprost: „zerwij i zjedz”. On tylko zapytał: Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu? (Rdz 3,1). To pozorne pytanie wyolbrzymiało ciężar Bożego zakazu i w istocie przygotowywało jedynie grunt pod dalej sformułowaną wątpliwość: Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło (Rdz 3,4n).
     Czyli jeżeli spożyjecie, to podobnie jak Bóg będziecie mieli nad wszystkim władzę. W ten sposób wąż podważył w człowieku wiarę w bezinteresowną i szczerą miłość Boga do człowieka. W relację pomiędzy człowiekiem i Bogiem wkradł się cień zwątpienia. Pierwotna relacja „ja – Ty” człowieka do Boga zmieniła się na relację „ja – On”. To w słowach węża pojawił się zaimek „On” w odniesieniu do Boga. Od tego momentu człowiek zaczął myśleć o Bogu w kategorii trzeciej osoby, separując się od Niego. Relacja „ja – on” jest zupełnie inną relacją niż relacja „ja – ty”. Ze swojej natury jesteśmy stworzeni do relacji „ja – ty” i jedynie w takiej relacji możemy się w pełni zrealizować. Poza nią nie jesteśmy w pełni sobą. Wejście w taką relację dokonuje się przez swoiste „obudzenie się” i przez odpowiedź „ja” na wezwanie pochodzące od kogoś. Kiedy odpowiadamy na nie, w pełni „ja” rozpoczyna się żywa więź.
     Żeby lepiej zrozumieć, co się dokonało przez zmianę relacji do Boga, trzeba bliżej się przyjrzeć różnicy pomiędzy relacją „ja – ty”, a relacją „ja – on”. Bardzo dramatycznie wyraził to kiedyś ks. Tischner, pisząc: „Ciebie zabić nie mogę”. Można by to sparafrazować i powiedzieć bardziej ogólnie: „Ciebie skrzywdzić nie mogę”. Mogę skrzywdzić ją czy jego, ale ciebie nie! Póki jesteśmy w żywej relacji, nie jesteśmy w stanie skrzywdzić drugiego.
     Sprawdzono to, można powiedzieć „eksperymentalnie” w dramatycznych sytuacjach. Kiedy w latach siedemdziesiątych zaczęły się porwania samolotów i inne akty terrorystyczne, powstał problem, jak reagować wobec żądań terrorystów, którzy przetrzymywali zakładników. Nie można było ulegać ich żądaniom, ale jednocześnie bezpieczeństwo zakładników było przecież zasadniczą troską. Okazało się, że im dłużej pozostawiało się tych ludzi z terrorystami, tym trudniej było tym ostatnim zabić zakładników. Na początku terroryści zabijali zakładników bez zmrużenia oka, ale z czasem było to dla nich coraz trudniejsze, gdyż pojawiały się bezpośrednie relacje osobowe. Zakładnicy przestawali być anonimowymi postaciami, ale stawali się żywymi osobami i terroryści nie byli w stanie zrobić im krzywdy.
     Do odwrotnego procesu dochodzi wówczas, gdy kogoś skrzywdzimy. Zanim to zrobimy, musimy się od niego odseparować i z „ty” zrobić „jego” czy „ją”. Zazwyczaj u podstaw tego zjawiska stoi lęk podobnie jak w raju w stosunku do Boga. Człowiek, kiedy się lęka, może wyrządzić drugiemu bardzo dużo zła. W raju Adam po grzechu zaczął się lękać i chować przed Bogiem, a w relacji między Adamem i Ewą pojawił się wstyd i zaczęli się ubierać. Konsekwencją nieprawości w nas jest lęk powodujący ucieczkę od żywej relacji z Bogiem. Jest dla nas wielką trudnością przełamanie istniejącej skłonności do izolacji i wejście w relację „ja – ty”. Dzięki przełamaniu lęków stajemy się naprawdę inni.
     Pięknie pokazuje to przypowieść o miłosiernym Samarytaninie (zob. Łk 10,30–37). Została ona opowiedziana przez Pana Jezusa w odpowiedzi na pytanie uczonego w Prawie: „Kto jest moim bliźnim?” W domyśle: „Wobec kogo mam obowiązek miłości bliźniego?”. Pan Jezus na koniec przypowieści odwrócił pytanie: Któryż z tych trzech okazał się, według twego zdania, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców? (Łk 10,36). Sens przypowieści streszcza się w prawdzie, że dopiero, gdy zaczynamy widzieć w twarzy drugiego naszego bliźniego, czyli naszego brata, sami stajemy się bliźnimi, czyli osiągamy właściwy poziom naszego życia. Drugi człowiek, jak widać, potrzebny jest nam do uzyskania tożsamości.
     Gdybyśmy byli w żywej relacji miłości, nie bylibyśmy w stanie nikogo skrzywdzić. Jądrem naszego grzechu jest odmowa miłości. Chyba nikt z nas nie jest bez grzechu w tej materii. Każdy z nas w jakiś sposób grzeszy separacją, przez którą nie podejmujemy wezwania miłości, jakie się pojawia w naszym sumieniu. Każdy z nas na co dzień zdradza miłość. Niewątpliwie w relacji z drugim człowiekiem znajdujemy w życiu mnóstwo powodów, dla których możemy się do niego zdystansować. Czy to dlatego, że nie powiedział całej prawdy, że coś powiedział albo zrobił nie tak, jak byśmy tego chcieli, bo powinien coś zrobić, a nie zrobił…. Powodów, które dają okazję do zdystansowania się, jest bądź ile, a jeżeliby nie było prawdziwych powodów, to możemy je łatwo wymyślić. Tak jak wąż w raju skusił Ewę, tak może i nas omamić.
     Pewna chińska anegdota opowiada o człowieku, któremu zginęła siekierka. Ponieważ nie mógł jej nigdzie znaleźć, zaczął podejrzewać, że ją ktoś ukradł. Od razu pomyślał o swoim sąsiedzie, którego bardzo nie lubił. Patrząc na niego z daleka, myślał sobie: Czemu on jest taki zadowolony? Czy nie dlatego, że mi ukradł siekierkę? Czy tak się nie zachowuje złodziej siekierki? Tak sobie chodzi, jak gdyby nigdy nic, a w duchu się ze mnie śmieje!... Tak myślał do wieczora, kiedy to znalazł ją tam, gdzie ją schował poprzedniego dnia.
     Patrzenie na drugiego przez pryzmat insynuacji powoduje, że widzi się go przez pryzmat uprzedzeń. Ksiądz Tischner napisał kiedyś, że ranimy się wzajemnie swoimi ranami. Rany z dzieciństwa najczęściej stają się powodem ranienia własnych dzieci. Zranienia są czasami przenoszone z pokolenia na pokolenie. I tak na przykład dzieci alkoholików bardzo często też zostają alkoholikami i w ten sposób krzywdzą swoje dzieci. Takie powielanie się ran jest tragiczne. Wbrew logice wielu ludzi nie uczy się na swoim przykrym doświadczeniu i powiela błędy, których sami doświadczyli na własnej skórze. I tak ranimy innych własnymi ranami. Dosyć dobrze pokazuje to film „Pręgi”, w którym bohater, syn ojca tyrana, sam tyranizuje innych. Uwolnienie następuje dopiero przez pozostawione na taśmach magnetofonowych świadectwo jego ojca i miłość do kobiety.
     Na podobnej zasadzie to, co jest naszą słabością, najbardziej nas boli u innych. Zwykle też projektujemy na innych to, co jest naszą – najczęściej nieuświadomioną – złą skłonnością.
     Jeżeli nie jesteśmy świadomi działającej w nas tajemnicy nieprawości, to cały czas będziemy mieli „słuszne” pretensje za spotykane zło do całego świata, do najbliższych: męża, żony, matki, dzieci, ojca, do kolegów z pracy itd., do wszystkich tylko nie do siebie. Święty Paweł w przytoczonym wyżej tekście nie daje nam żadnej nadziei na to, że sami jesteśmy w stanie poradzić sobie z pęknięciem, jakie w nas istnieje pomiędzy tym, co widzimy jako dobre, a tym co w rzeczywistości robimy. Nadzieja, jaką nam daje, kieruje się ku Chrystusowi. Któż mnie wyzwoli z ciała, [co wiedzie ku] tej śmierci? Dzięki niech będą Bogu przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego! (Rz 7,24). Okazuje się, że potrzebujemy pomocy od Kogoś, by wyjść z fatalnej logiki życia w sprzeczności. Tym Kimś może być jedynie Bóg, a właściwie Syn Boży, który stał się Człowiekiem i sam przeszedł drogę ludzkiego życia.
     Nasza postawa wobec drugiego nie tylko określa, kim jesteśmy względem niego, ale jak uczy nas Pan Jezus, mówiąc o sądzie ostatecznym, przez nasze odniesienie do drugiego człowieka realizujemy naszą relację względem Niego samego: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25,40). Tym samym nasza postawa względem drugiego człowieka określa naszą najgłębszą tożsamość przed Bogiem. Ona rozstrzyga o naszym życiu wiecznym lub śmierci.
     Drugi człowiek potrzebny jest nam także, abyśmy mogli zrozumieć wewnętrzne mechanizmy, jakie nami rządzą. Sami okazujemy się bowiem mistrzami okłamywania siebie. Ogromna potrzeba pozytywnego widzenia siebie powoduje, że niełatwo nam przyjąć trudną prawdę o swojej słabości, o naszym grzechu i niegodziwości. Odkrycie potrzeby pomocy ze strony kogoś innego i zawierzenia mu stoi u podstaw prawdziwego szukania Boga i kroczenia Jego drogami. Uświadomienie sobie tej prawdy jest niezmiernie ważne szczególnie dla nas ludzi napiętnowanych oświeceniowym indywidualizmem, którzy uparcie wierzą we własne siły i uważają, że muszą poradzić sobie sami. Pierwszym krokiem na drodze do pokoju jest pokorne odkrycie własnej słabości i niezdolności do jego osiągnięcia i w ogóle do duchowego postępu o własnych siłach. Musimy nauczyć się pokory.
Czytelnia: