Ewangeliczny konkret życia
Powołani do pracy
Praca od samego początku stworzenia była zasadniczym wymogiem ludzkiego życia. Kiedy Syn Boży stał się człowiekiem, był posłuszny temu warunkowi, pracując jako cieśla, po nauczeniu się tego zawodu od swego przybranego ojca, Józefa. Jezus wybrał życie i pracę skromnego pracownika fizycznego. On, Osoba Boska, mógł wybrać wiele innych możliwości, aby być kimś ważnym w ówczesnym społeczeństwie, choćby kimś związanym ze świątynią. Ale nie skorzystał z tej sposobności, lecz przyjął postać zwykłego mieszkańca Nazaretu, pozostając solidarnym z ludźmi, którzy żyli z pracy własnych rąk. I w tym widzialnym przejawie nie był uznawany za kogoś wielkiego – ludzie po prostu uważali Go za zwykłego syna cieśli z Nazaretu.
Właśnie to życie Jezusa w Nazarecie, rozumiane jako tajemnica uniżenia się Osoby Boskiej, by dzielić życie z ubogimi ludźmi, poruszyła i zafascynowała brata Karola i w konsekwencji naznaczyła całą jego duchowość i drogę życia, jaką przebył po swoim nawróceniu. 22 lipca 1905 r. w Tamanrasset pisał: „Obierz sobie za cel życie nazaretańskie we wszystkim i ze wszystkim, z całą jego prostotą i w całej rozciągłości. Żadnego szczególnego ubioru – jak Jezus w Nazarecie, żadnego mieszkania w oddaleniu od miejsc zamieszkanych – jak Jezus w Nazarecie; nie mniej niż 8 godzin pracy dziennie (ręcznej lub innej, o ile możności ręcznej) – jak Jezus w Nazarecie; ani rozległych posiadłości, ani okazałych siedzib, ani wielkich zarobków, ani nawet hojnych jałmużn, ale skrajne ubóstwo we wszystkim – jak Jezus w Nazarecie…”.
Praca źródłem utrzymania
Również dla nas, Małych Braci Jezusa, którzy podążamy duchową drogą brata Karola, pójście za Jezusem to realizowanie tego, co On realizował, czyli dzielenie życia ze zwykłymi ludźmi, szczególnie w solidarności z ubogimi, to znaczy z tymi, których Ojciec uważa za swych uprzywilejowanych: z cichymi, odrzuconymi, zmarginalizowanymi we współczesnym świecie. Zgodnie ze wskazaniami brata Karola idziemy do tych, którzy są oddaleni od Kościoła, dla których sprawy wiary są często obce.
Trzeba od razu zaznaczyć, że dla nas praca to jedyne źródło utrzymania. Nie możemy żyć z datków, ofiar, procentów bankowych czy pieniędzy pobieranych za „usługi religijne”. Utrzymujemy się z tego, co zarobimy pracą własnych rąk, tak jak ogół społeczeństwa.
Wybór zajęcia i środowiska zależy przede wszystkim od samego brata, jego możliwości i wykształcenia oraz osobistych preferencji. Nie zawsze można robić to, co by się chciało. Przeważnie trzeba zaakceptować to, co oferuje rynek pracy. Aktualnie najłatwiej podjąć pracę w dużych marketach i tam najszybciej bracia znajdują zatrudnienie.
W Polsce bracia wykonywali różne prace: murarza na budowie, listonosza, drwala w lesie, hutnika przy piecu, robotnika w fabryce izolującej rury czy przy naprawach taboru autobusowego, a także pracę piecowego w cukierni i magazyniera. Dzisiaj bracia pracują jako pomoc w szkole dla niepełnosprawnych, w pralni i oczywiście w markecie przy rozkładaniu towaru. Są już wśród nas emeryci. Nie szukamy kierowniczych miejsc pracy, takich, przy których mielibyśmy zarządzać kimś czy nadzorować pracę innych, ponieważ takie funkcje od razu zaburzają proste relacje ze zwykłymi pracownikami.
…sposobem na ewangelizację
Zdarza się, że nawet bardziej zaangażowani chrześcijanie, którzy pytają, w jaki sposób głosimy Ewangelię w swoich miejscach pracy, dziwią się, słysząc naszą odpowiedź, że nie o to nam chodzi. Idziemy do ludzi, by przede wszystkim stawać się ich braćmi i uczyć się ich kochać – tak po prostu, bezinteresownie. Oni wszyscy stają się obecni w naszych sercach i polecamy ich wszystkich w modlitwie Panu. Okazuje się niejednokrotnie, że to ci, wśród których pracujemy, ewangelizują nas – bo mają więcej prostoty, są bardziej hojni, otwarci, bezinteresowni i nie są obłudni. Często bywa tak, że w chwilach kryzysów, trudności to oni stają się dla nas wsparciem. Praca wśród ludzi pozwala nam również twardo chodzić po ziemi, a nie bujać w obłokach. Koledzy, a nawet szefowie „wygarną” ci od razu i szczerze, gdy coś jest nie w porządku – i to w tak bezpośredni sposób, że w piśmie takim jak „Różaniec” nie wypada tego cytować.
Podejmując pracę, na ogół nie przedstawiamy się jako zakonnicy. Raz tylko zdarzyło mi się, że próbowałem wykorzystać ten atut, kiedy w latach dziewięćdziesiątych znalazłem się z jednym z braci na Dolnym Śląsku. On pracował jako śmieciarz, a ja usilnie starałem się dopiero znaleźć jakieś zatrudnienie. Miejscowość nieduża, możliwości mało. Jednakże chodząc po mieście, zauważyłem, że jest tam dosyć duży dom dla sierot prowadzony przez siostry zakonne. Pomyślałem, że w tym miejscu chyba mogę się przedstawić jako brat zakonny, który szuka pracy. Tak też zrobiłem. A ponieważ mam wykształcenie techniczne, z uprawnieniami elektryka, powiedziałem, że szukam pracy właśnie jako elektryk lub „złota rączka”, a nawet jako osoba do sprzątania. Wyjaśniłem też, że jestem zakonnikiem, który z tego żyje. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem i zapytała: „Może pan jest głodny i chciałby coś zjeść?”. Przyznam, ewangeliczna postawa, niemniej zrozumiałem, że tu pracy nie dostanę.
…miejscem spotkania z Bogiem
Znalazłem pracę z ogłoszenia wywieszonego na murze – prywatna firma potrzebowała elektromonterów do budowy banku. Przyjęli mnie, ale tym razem nie przedstawiłem się jako brat zakonny. To kierownik ekipy po paru miesiącach pracy uznał, że ze mną „coś jest nie tak”. Spostrzegł w moich dokumentach, że mam wyższe wykształcenie techniczne (on zaś był dopiero w trakcie studiów), a zatrudniłem się jako zwykły elektromonter. Mógłbym właściwie objąć jego stanowisko, bo miałem ku temu wykształcenie i praktykę. W szczerej rozmowie przyznałem się, kim jestem, i zapewniłem, że nie musi mieć żadnych obaw: nie będę chciał go zastąpić, czyli – jak się mówi w żargonie pracowniczym – wygryźć.
Na co dzień raczej nie spostrzegamy, że praca to również uczestniczenie razem ze Stwórcą w dalszym stwarzaniu świata. Przy budowie budynku banku przeżyłem niecodzienne doświadczenie. Po zakończeniu prac instalatorskich, przed odbiorem, należało dokonać próby generalnej całości instalacji. Był już wieczór, gdy włączaliśmy obwód za obwodem. Robiło się coraz jaśniej, aż cały budynek i wszystkie pomieszczenia wypełniły się światłem. Nasunęły mi się wtedy słowa z Księgi Rodzaju: „Wtedy Bóg rzekł: «Niechaj się stanie światłość!». I stała się światłość. Bóg, widząc, że światłość jest dobra, oddzielił ją od ciemności” (Rdz 1, 3-4). Również naszą „światłość” komisja odbiorcza uznała za dobrą i przyjęła całe dzieło.
Czasami przeżywam wątpliwości: co ja właściwie robię tutaj, to znaczy u Małych Braci? Czy nie lepiej byłoby służyć Panu Bogu widoczniej, aktywniej, skuteczniej? Albo – by być bliżej Boga, za którym się tęskni – zamknąć się w jakimś klasztorze kontemplacyjnym? Wówczas zawsze wracam do tej pierwotnej intuicji, że skoro druga Osoba Trójcy Świętej, sam Syn Boży, zdecydował się do trzydziestego roku życia mieszkać ubogo i pracować na swoje utrzymanie, prowadząc ciche i spokojne życie z Matką wśród mieszkańców Nazaretu, to nie może być to przypadek. W tym musi być sens.
Lata takiego życia pozwalają mi odkrywać, że Bóg jest zawsze i wszędzie obecny – tak samo w kaplicy podczas modlitwy, jak i wtedy, kiedy o Nim nie myślimy, a czynimy to, co do nas należy. Ośmielam się twierdzić, że od chwili wcielenia się Słowa nie ma już na świecie sacrum i profanum – wszystko stało się sacrum (z wyjątkiem grzechu). To, co jest uważane za profanum: praca, odpoczynek, codzienna krzątanina wokół ludzkich spraw, spotkania i rozmowy – może być sacrum, gdyż to wszystko było również udziałem życia Syna Bożego. I tę całą ludzką codzienność spaja jedno – obecność Ojca. Kiedy w czasie działalności publicznej Jezus mówi: „Wierzcie mi, że Ja jestem w Ojcu, a Ojciec we Mnie”, to słowa te odnoszą się także do Jego życia w Nazarecie.
Na zakończenie wyrażam radość, że to moje pisanie ukaże się w piśmie „Różaniec”, zwłaszcza że tekst powstawał w pustelni Małych Sióstr Jezusa w Częstochowie, niedaleko Jasnej Góry, blisko Tej, która najbliżej dzieliła życie ze swym Synem w Nazarecie.